Koronkowa robota. Cezary Łazarewicz

Koronkowa robota - Cezary Łazarewicz


Скачать книгу
jej włosy, całuje zimne czoło.

      – Żegnaj, Lusiu, przyjaciółko – chlipie, łka, szlocha, wpadając w coraz większą histerię.

      Wczepia się w dziewczynkę tak mocno, że policjanci muszą na siłę go odciągać.

      Rita patrzy na to pożegnanie z dystansem, jakby stała za szybą. Na jej zimnej twarzy nie malują się żadne uczucia. Nie bardzo wie, jak się powinna zachować. Boi się podejść do trupa, więc stoi, struchlała, bez słowa.

      – Proszę pani – zachęca ją do podejścia bliżej Krynicki – już jej pani więcej nie zobaczy.

      Rita pochyla się nad trupem, szybko całuje czoło.

      – Lusiu, moja biedna – mówi. – Bóg wie, co się z tobą stało.

      „Rachowano, że drgną oba sumienia. Nie drgnęło niczyje, ani moje, ani Gorgonowej” – napisał Zaremba.

      Gdy z pokoju Lusi wyprowadzano inżyniera, usłyszał on jeszcze podniesiony głos Gorgonowej:

      – Dowiedzcie mi, żem winna! – krzyczała do komisarza.

      „Rozumiałem – pisał Zaremba – że i ona może się gniewać, bo przecież i ją posądzono”.

      Wieczorem śledczy siadają przy wielkim stole w jadalni. Emil Krynicki krąży między Flipem a Flapem, konfidencjonalnie coś szepce im do ucha i raz po raz spogląda podejrzliwie na skulonego w kącie jadalni inżyniera.

      „Czego ten człowiek właściwie chce ode mnie? – zastanawia się Zaremba. – Dlaczego nie pozwala mi odejść i oddać się w samotności srogiemu bólowi? Czyżby mógł mnie podejrzewać o udział w zamordowaniu rodzonej córki, w spisek na jej życie z jakimiś bandytami?”

      – Panie Zaremba! – ironizuje Krynicki. – Pan ma taki dobry słuch, a jednak nie słyszał pan brzęku rozbitej szyby. To nie do wiary!

      „Patrzyłem nań ze zdumieniem, jak na człowieka, który uwziął się prześladować mnie bez zrozumiałej dla mnie przyczyny. […] Miałbym przeszkadzać rozmyślnie wyśledzeniu zabójców mego drogiego dziecka?”

      Krynicki mówi coś jeszcze, coś zupełnie absurdalnego i niezrozumiałego. Coś, o czym inżynier będzie myślał przez następne dni, tygodnie i lata.

      – Jeżeli pan nie miał pieniędzy, to powinien pan był jej dać tę willę.

      „Co ten człowiek gada? – myślałem. – Czemu on miesza się do tego? Po co rozprawia o moich warunkach materialnych, moich stosunkach domowych, jaką to wszystko ma styczność ze sprawą?”

      Przed północą dom jest pełen ludzi. Ci, których zwabiła do Brzuchowic plotka, przez cały mroźny dzień czekali cierpliwie pod płotem na wieści z wewnątrz, obserwując wchodzących i wychodzących, odprowadzali wzrokiem odjeżdżające samochody. Teraz mogą wreszcie wejść i się rozejrzeć. Szwendają się po pokojach. Słychać jazgot: polski, rosyjski, ukraiński, jidysz. Przyszli zobaczyć trupa i są rozczarowani, bo ciało Lusi już dawno jest w kostnicy we Lwowie. Śledczy wywieźli nawet zakrwawiony materac i łóżko. Zainteresowanie budzą już tylko brunatne plamy na ścianie pokoju Lusi, pan inżynier i jego pani. Wpatrują się w nią jak w Marlenę Dietrich na pre­mierze we lwowskim kinie Apollo i głośno komentują to, co się stało.

      „Byłem [dla nich] gorylem, oglądanym w klatce, woskową figurą, byłem nikim – wspomina Zaremba. – Brała mnie litość i wzgarda dla tego inteligentnego i półinteligentnego motłochu”.

      Przeważają reporterzy lwowskich gazet. Zaremba rozpoznaje ich po notesach w dłoniach. Podążają za Flipem i Flapem, którzy zachowują się jak przewodnicy wycieczki szkolnej w muzeum, zatrzymując się przy ważniejszych eksponatach: łóżku Stasia, wybitej szybie w pokoju Rity, niedomkniętym oknie w pokoju Lusi. Opowiadają zwiedzającym krwawą historię tak, jakby już wszystko było jasne, jakby wszystko wiedzieli. Zaremba nie słyszy, co mówią, ale domyśla się, że muszą to być ważne rzeczy, bo zwiedzający zapisują wszystko w kajetach. Dzięki ich szczegółowym notatkom lwowianie już jutro dowiedzą się o brzuchowic­kim gnieździe rozpusty, krwawym budowniczym i rozkochanej w nim złej guwernantce. To będzie pierwszy odcinek opery mydlanej, która ciągnąć się będzie aż do współczesności.

      „Zostało tylko nas dwoje, bezradnych, nieporozumiewających się ze sobą, rozdzielonych przez straże, oczekujących swego losu” – wspomina Zaremba i opisuje:

      Po nadejściu wyczekiwanej dyspozycji ze Lwowa padł rozkaz: „Jedziemy!”. Poczęto opieczętowywać willę. Odjeżdżałem stąd ze ściśniętym sercem. Czułem głuchy szum w uszach – skronie pulsowały.

      Konie moje, zamówione ze Lwowa, czekały. Do powozu wsiadło nas czworo. Na głównym siedzeniu umieściła się Gorgonowa z policjantem – naprzeciw, na małej ławeczce, policjant ze mną. Jechaliśmy w milczeniu – była noc zimowa. Nie rozróżniałem w mroku twarzy mojej towarzyszki niedoli. Zresztą nie interesowałem się nią. Myślałem o Lusi i o tym czymś niepojętym, dziwacznym, potwornym, że… gdzieś odbywa się sekcja jej zwłok, że ja, ojciec, nie będę nawet na jej pogrzebie, że mnie, ojca, dlatego że córkę mi zamordowano, policjant trzyma tak mocno za ramię. […]

      Jechaliśmy tak we czwórkę przez miasto. Śnieg bielał na ulicach. Gwiazdy skrzyły się. Tłumy snuły się. Panował ­nastrój sylwestrowy, a my jechaliśmy do gminnej komendy policji.

      Gdzieś wreszcie po tej jeździe – dla mnie długiej, jak wieczność – zatrzymaliśmy się u jakichś wrót. Przeszliśmy przez jakieś podwórko, brnąc w śniegu. I znowu w mroku nie przemówiliśmy ani słowa.

      Mnie dzielił od niej mój egoistyczny ból – byłem ojcem zabitej córki – brakło mi słów. Ale czemu ona nie zwróciła się do mnie ani słowem?

      Przy mnie kroczył policjant – za mną stąpała ona z policjantem. Przed nami czarny gmach komendy.

      W dwupiętrowym budynku przy zbiegu ulic Łąckiego i Sapiehy mieszczą się Komenda Wojewódzka Policji Państwowej, Okręgowy Urząd Śledczy oraz VI Komisariat Policji Państwowej. Wewnątrz w oficynie – areszt śledczy. Ale zanim pasażerowie dorożki tam trafią, muszą odwiedzić pokój przesłuchań.

      Henryka prowadzą do jasnego, oświetlonego gabinetu, Ritę sadzają na ławce pod drzwiami.

      Na stole rozłożone są dowody rzeczowe: zakrwawione kawałki szkła, kilof do lodu, wilgotna chusteczka znaleziona w piwnicy.

      Przesłuchują ci sami, których poznał w willi: gruby Frankiewicz i chudy Respond.

      Pytają Zaremby, czy kogoś podejrzewa. Czy córka mogła sama napastnikowi otworzyć drzwi?

      Czy ktoś zdołałby się wcisnąć przez wąskie okienko? Dlaczego pies nie zaszczekał?

      – Panie Zaremba, niech pan mocno ściśnie głowę i zbierze wszystkie klepki – prosi Respond i świdruje go wzrokiem.

      – Na Boga – zaklina się aresztant. – Cóż bym ukrywał?

      – Niech pan się przyzna – naciska Respond.

      – Do czego? – dziwi się Zaremba.

      – Że broni pan Gorgonowej.

      „Jakby piorun padł we mnie. Doznałem przerażenia. Zgarbiłem się… Jakoby przytłoczyła mnie góra… To nie może być ona!”

      Pierwsze przesłuchanie Henryka Zaremby kończy się o piątej rano.

      – Bardzo nam przykro – mówi na pożegnanie Respond – ale musimy pana wyprawić do więzienia.

      Zaremba: „Milczałem. Myśli były chaosem, kłębkiem krwawych strzępów. Patrzyłem na nich ślepymi oczyma. Świat się na mnie zwalił”.

      Przesłuchanie


Скачать книгу