Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone

Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - Sierra Simone


Скачать книгу
nikt z tych, którzy mnie kochają, nie kończy dobrze? Samo zbliżenie się do mnie wprowadza w ludzkie życie czynnik tragedii.

      Sam nie wiem, dlaczego wszystko to jej wyznaję. Jest jedną z osób, które skrzywdziłem, zrujnowałem jej życie po prostu przez to, że się w nie wmieszałem. Pomijając tę naszą obecną rozmowę, odkąd związałem się z Greer, komunikujemy się wyłącznie za pośrednictwem notatek służbowych i asystentów. Nie ryzykujemy otwierania się przed sobą.

      – Kiedy tylko cię poznałam, od razu wiedziałam, że to się skończy tragedią. A mimo to i dziś nie postąpiłabym inaczej. Ani o włos.

      Lodowate, stalowe sedno jej wypowiedzi otacza aura wyzywającej przekory, jakby prowokowała mnie do kłótni. Podejmuję wyzwanie.

      – Dlaczego, Morgan? Jaki to wszystko miało sens? Całe to… cierpienie… w imię czego?

      – Co chciałbyś ode mnie usłyszeć? Że wszystko to wyłącznie czysty przypadek?

      Czysty przypadek. Czysty przypadek, że kobieta, którą zapłodniłem, okazała się moją siostrą. Czysty przypadek, że jej przyrodni brat okazał się jedną z dwóch miłości mojego życia. Czysty przypadek, że mój ojciec był prezydentem, a jego wice dziadkiem mojej żony.

      W życiu człowieka może się wydarzyć sporo przypadków, a jednak tego jest już za wiele.

      – Nie. Nie to chciałbym usłyszeć.

      – W takim razie pogódź się z tym, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, i że nie zmienisz przeszłości. Istnieje wyłącznie teraźniejszość.

      – Teraźniejszość – mruczę. Teraźniejszość, w której mój mały książę ucieka ode mnie, by rywalizować ze mną o stanowisko. Teraźniejszość, w której mogę stracić wszystko. I być może to mi się właśnie należy.

      – Maxen, ja… – Morgan bierze głęboki wdech. – Jakkolwiek wiele lub jakkolwiek mało mogłoby to dla ciebie znaczyć, uważam, że jesteś świetnym materiałem na ojca. Jesteś porządnym facetem. Wspaniałym mężczyzną. Wielkim człowiekiem.

      Moje palce zaciskają się na naszyjniku Greer, z trudem wydobywam głos ze ściśniętego bólem gardła. Wciąż mam przed oczami twarz Embry’ego. W uszach ciągle brzmią mi jego słowa.

      Różnica polega na tym, że ja nie boję się zrobić tego, co zrobić trzeba. I myślę, że ty się tego boisz.

      – Nie czuję się wielkim człowiekiem.

      – Gdybyś się czuł, tobyś nim nie był.

      Na to nie znajduję odpowiedzi. Bo jej uwaga wydaje mi się jednocześnie niesłuszna i słuszna. Wielcy ludzie, mężczyźni i kobiety, muszą być pokorni i skromni.

      – Będziesz wiedział, co zrobić – pociesza mnie Morgan. – W sprawie Lyra, Embry’ego i Melwasa. Dasz sobie radę ze wszystkim.

      – Naprawdę tak we mnie wierzysz? Przecież mnie nienawidzisz.

      – Moja wiara w ciebie wykracza poza miłość i nienawiść, Maxen. Mogę wraz z Embrym konkurować z tobą o prezydenturę i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby wygrać, ale postąpię tak, bo mam to w naturze. Dążenie do władzy. Nie dlatego, żebym wątpiła w to, czy jesteś dobrym prezydentem i porządnym człowiekiem. I nie dlatego, żebym łudziła się, jak Embry, że boisz się walki.

      Odkładam naszyjnik Greer i wstaję.

      – A jak myślisz, czego się boję?

      Wybucha mrocznym śmiechem.

      – Embry myśli, że zrobiłeś się zbyt bierny, lecz ja znam prawdę, braciszku. Zrobiłeś się taki aktywny, jakby w twojej głowie roiło się od rekinów. Tak cię świerzbi do wojaczki, że nocą ogarnia cię od tego zgroza, która nie daje ci zasnąć. Nie boisz się konfliktu, boisz się tego, co nastąpi, gdy już podejmiesz walkę. Boisz się siebie. I myślę, że kiedy ostatecznie przestaniesz nad sobą panować, to rozpętasz taką burzę, jakiej ten kraj nie widział od lat.

      – Nie dopuszczę do tego. – Nie mogę do tego dopuścić.

      – Twoja zbroja ma słabe punkty.

      Mrużę oczy, chociaż przed sobą mam wieszak z krawatami, nie twarz mojej siostry.

      – Co masz na myśli?

      – Nie traktuj tego jako groźby. To po prostu spostrzeżenie.

      Przez chwilę oboje milczymy, po czym mówię:

      – Muszę już kończyć. A jeśli chodzi o Lyra…

      – Zastanowię się nad tym.

      – Rozumiem, że o nic więcej nie mogę cię prosić. Przepraszam, Morgan. Za Pragę, za Glein, za wszystko.

      – Za późno na…

      – Być może. Ale i tak chcę, żebyś to wiedziała. Nie ma nocy, żeby nie nawiedzało mnie w koszmarnych snach wspomnienie Glein… i cała tamta pierdolona wojna. Wtedy cię zawiodłem. Nie chciałem tego zrobić, starałem się, jak mogłem, ale mimo to cię zawiodłem. Wciąż czuję ciężar odpowiedzialności i nigdy sobie nie wybaczę. Zwłaszcza teraz, kiedy wiem, że mamy syna.

      Gdy Morgan odpowiada, jej głos jest cichy.

      – Okej, Maxen.

      – Okej?

      – Tak, okej.

      – Dziękuję.

      – Dobranoc, braciszku.

      – Dobranoc, Morgan.

      3

      Ash

      teraz

      W nocy nie spałem. Nie spodziewałem się, że zasnę, a jednak to zawsze boli, kiedy mnie dopada. Bezsenność. Dręczące wspomnienia. Poczucie winy. Nieustanne rozpamiętywanie: a gdybym?; a gdybym?; a gdybym?

      A gdybym wówczas w Glein uratował wszystkich?

      A gdybym znalazł sposób na to, by mniej naszych wrogów musiało zginąć?

      A gdybym lepiej zadbał o bezpieczeństwo Greer, zanim uprowadzili ją ludzie Melwasa?

      Fala tych gdybań wzbiera i sięga w przyszłość – a gdybym ubłagał Embry’ego, żeby wrócił? A gdybym nie zwlekając, wziął się za Melwasa? A gdybym powiedział sobie „pieprzyć wszystko” i poleciał najbliższym samolotem do Seattle, żeby wreszcie poznać mego syna?

      Potem fala załamuje się, opada z hukiem i cofa się w przeszłość. Niemające końca kłębowisko wątpliwości. Znałem tylko jeden sposób na to, by przetrzymać wątpliwości, rozdzielić winę i troskę jak biblijne morze, lecz ten sposób był dla mnie stracony. Mój mały książę uciekł, moja mała księżniczka jest w innym mieście. Nie mam z kim walczyć, nie mam kogo wychłostać, nie mam kogo całować. Nie mam nikogo, komu mógłbym wetknąć, i w ten sposób ulżyć swoim cierpieniom.

      Pierdolenie. Tego mi trzeba. Te chwile tuż przed odejściem Embry’ego, gdy zaciskałem palce na jego marynarce, a jego ciepłe palce delikatnie zgłębiały zakątek, którego tak długo mu odmawiałem…

      Boże, ileż bym oddał. Moje królestwo. Oddałbym duszę, żeby tylko mieć Embry’ego przed sobą. Na powrót schwyciłbym go za marynarkę, a potem wcisnąłbym jego twarz w dywan. Zdarłbym z niego spodnie. Jak śmiałeś, jak ty, kurwa, śmiałeś – wysyczałbym mu w ucho, układając się na nim. Przygwoździłbym go do podłogi, trzymając ręką za kark, i dałbym mu odczuć każdy kilogram mojego gniewnego ciała. Rozpierdoliłbym go na pół.


Скачать книгу