Od kultury "ja" do kultury "siebie". Roma Sendyka
z jego ideą przedwiecznego pierwiastka boskiego reprezentowanego przez jaźń w człowieku. Płaszczyzna czasowa, do której metaforycznie odnosi się self, jest najzupełniej odmienna. Chodzi o radykalne teraz.
Trentowski używał – nawiasem mówiąc – także innego terminu z „zaimkowej” rodziny: Sobistość (mein Selbst). Definiował ją jako synonim jaźni oznaczający „bycie mną samym, w najściślejszym znaczeniu tego wyrazu, moją istotą”125. W tym samym zdaniu przy okazji podawał, że jaźń to das Ich – co odsyła z kolei do tradycji logiki Fichteańskiej i najogólniejszego rozumienia tego terminu jako „świadomej siebie części ja”. Tak zdefiniowana jaźń egzystuje w następnym, tym razem bardzo szerokim zakresie znaczeniowym, stając się rodzajem metakognicji, o jakiej pisał Jerome Bruner126 i jaką odnaleźć można w rozmaitych uogólniających kompendiach filozoficznych127.
f) siebie, samotne i nieznane
Z dostępnej tradycji, o której mówiłam na początku, pozostaje mi więc jedynie sobie i siebie – zwracam się więc w stronę tego najbardziej oczywistego, ale i najmniej wyrazistego spolszczenia self w formie zaimka zwrotnego. Zachowanie „zwrotności” uznaję za ważne za Charlesem Taylorem, który pisał, że społeczna geneza podmiotowości zakłada sytuację rozmowy, a „wspólna przestrzeń tworzona przez rozmówców, którzy łączą swe perspektywy”128, jest wytwarzana i podtrzymywana właśnie przez owe niepozorne, pozbawione siły terminu filozoficznego „słowa zwrotne”. Przyznaję, że nie ujawniłam jeszcze jednego teoretyka, którego należało włączyć do grona zainteresowanych zaimkiem self. Wyciągam więc moją ostatnią kartę, posługując się dłuższym cytatem:
To samotne i nieznane siebie, od którego przedziela nas tak mało, tak niedostrzegalnie mało, takie pogardy godne nic, sztuczka kaligraficzna, flores stylu, nieuchwytny stryszek, na którym się trzyma ten tak pewny i niezawodny świat. […] Kto widział chwile tym, czym były, sam czas, który przeminął, a dziś ja nie wiem, kiedy jestem do niego podobny, a kiedym maską tylko – a wszystko to zawisło od rzeczy drobnej, od cienia rzeczy, czegoś, co jest niczym. Nic stanęło między mną i mną: ono przesłoniło mi to moje siebie; ono tylko jest, a moje samo ja zabłąkało się w nim, w tym, czego nie ma prawie, co jest tak nieznaczne, tak niewiele. Prawie nic, a może nic zupełnie, bo nie wiadomo, kiedy jesteśmy w granicach podobieństwa, a kiedy poza nim, tam, kędy zaczyna się już kaprys bezwzględny, wykrzywiający się grymas życia, nie udający już niczego pozór129.
Powyższy fragment pochodzi oczywiście z Głosów wśród nocy, z eseju Charles Lamb Stanisława Brzozowskiego, i tworzy centrum jednego z najbardziej zagadkowych i fascynujących tekstów polskiej eseistyki, mającego od samego początku żarliwych wyznawców. Ostap Ortwin pisał:
Studium o Lambie, arcydzieło intuicji i subtelności krytycznej, najwiotsza, najstrzelistsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wysnuł, tkanina myśli muślinowo zwiewnych, pierzchliwych wymykających się i nieuchwytnych, tających mnóstwo niesamowitych przemilczeń, przędziwo kontemplacji duszoznawczej, uwite z obłocznie bezcielesnych przeczuć, najmisterniejsze, najkruchsze może, najbardziej uduchowione i z ciężaru gatunkowego wyzwolone studium literackie, jakie w ogóle literatura polska posiada130.
Pominąwszy młodopolską stylistykę, diagnoza Ortwina wydaje się w swych głównych punktach aktualna131. Charles Lamb nie tylko w mojej prywatnej antologii eseistyki stanowi wybitny (jeśli nie najwybitniejszy w literaturze polskiej) przykład realizacji gatunku, dysponujący nieograniczoną wręcz przestrzenią do działań interpretatora. Pomiędzy tajemnicami i zamilczeniami tego tekstu umiejscowione zostało ponadto owo zagadkowe słowo i niezweryfikowane pytanie, w gruncie rzeczy centralne dla moich rozważań: „Dobry Boże, kto zna to ʻsiebieʼ, kto wie, czym jest ono?”.
5. SIEBIE BRZOZOWSKIEGO (1911)
W przestrzeni Głosów wśród nocy zapisywany kursywą termin siebie pojawia się wcześniej niż w eseju o Lambie. W Kryzysie w literaturze rosyjskiej czytamy: „W namiętności pragniemy nie rozkoszy, nie siebie, lecz czegoś, co nas męczy i przykuwa” (s. 190; wszystkie podkreślenia od autora); w Maurycym Barrèsie – „Jest więc tak, że samym sobie przyglądamy się niejako, nie jesteśmy sobą, nie jesteśmy przynajmniej sobą całkowicie” (s. 203); w studium o Maurycym Mochnackim – „mamy samych siebie z pewną ustaloną sumą właściwości, wydających się nam po prostu cząstką naszej istoty” (s. 237). Wydaje się, że całe Głosy wśród nocy można przeczytać jako swoisty, rozwijany nie zawsze wprost traktat o problemie autentyczności i odniesienia jednostki do siebie132. Fascynacja angielskim pisarzem, urodzonym prawie równo sto lat przed autorem Idei, różniącym się od Brzozowskiego nieomal w każdym aspekcie tak biografii, jak i twórczości133, rodziła się z dostrzeżenia przez polskiego filozofa szczególnych właściwości w pozornie mało specyficznej, mało emocjonującej i nadmiernie wielomównej eseistyce Lamba. Jej odrębność polegałaby na szczególnej i skrajnie rzadkiej zdolności osiągania stanu tożsamości wypowiadającego się podmiotu z sobą. Tłumaczę, co miałoby to oznaczać. Lamb jest – najkrócej mówiąc – radykalnie nieswoisty: niczego nie wymaga, nie żąda od życia definicji, nie usprawiedliwia niczego, nie korzeni swoich myśli w żadnym pożyczonym światopoglądzie. „Nie ma on żadnej pretensji, żadnej możliwości, żadnego gruntu, z jakiego wyrastają pretensje i dlatego też nie ma dla tego pisarza określenia, nie daje się on zaliczyć: to jest Lamb” (s. 284).
Lamb więc to jest Lamb i nic ponadto, Lamb jest Lambem – osiągnął najdoskonalszy dostępny doczesnym stopień identyczności z sobą. Jego siebie nie zostało całkowicie przesłonięte przez fatalne Nic. To niejasne określenie opisywane dalej jako „sztuczka kaligraficzna, flores stylu” (s. 265) jest potencjalnie krytyczne dla procesu odzwierciedlania siebie. Bowiem by „rzeczy mogły być podobne do samych siebie”, muszą być pozbawione stylu – pisał Brzozowski, a Andrzej Zawadzki134 rozpoznawał w tej metaforycznej diagnozie warunków zachowania autoidentyfikacji ślad oddziaływania procesu semiotycznego – to język, dyskurs, jego formuły i gotowe społeczne wzorce autoprezentacji chwytają siebie, nie pozwalając mu się urzeczywistnić.
Można jednak poszerzyć zespół czynników powstrzymujących siebie przed utożsamieniem, Brzozowski sięga bowiem (uprzedzając Goffmana) do metafory teatru, pisząc o maskach, formach, stanowiskach – łatwych wzorcach podsuwanych nam przez rzeczywistość społeczną; działających równie opresyjnie jak dyskurs, w którym uczestniczymy: „Czepiając się jakiejś ostatniej krawędzi ja ludzkie nie wie, kto jest tu szalonym, kto błaznem udającym szaleńca, kto maską dworackiej komedii, kto katem” (s. 266). Akceptujemy te zapośredniczenia, a nasze przywiązanie do intersubiektywnej rzeczywistości wspierane jest przez zagadkowy „wpół ptasi, na wpół elfi ród istotek przenikliwych i bystrych, uśmiechniętych i jasnowidzących” (sportretowany z czułością w jednym z najpiękniejszych opisów, jakie znalazły się w tekście); bytów, które „są i jakby nie ma ich, należą do samej naszej obecności” (s. 280). To świat drobiazgów z życia rzeczy, „głos starego zegara, gotującej się wody, skrzypienie starych desek, cichy jęk i szept znanych nam domowych przedmiotów, pokorne istnienie tego, co zaciera, zagłusza, wyrównuje,
125
B. Trentowski,
126
„Twierdzi się zazwyczaj, przynajmniej w klasycznych tekstach filozoficznych, że
127
Za modelowy przykład może służyć praca Tadeusza Kobierzyckiego (
128
Ch. Taylor,
129
S. Brzozowski,
130
O. Ortwin,
131
Mimo laudacji Ostapa Ortwina, niewiele do tej pory napisano o tym tekście. Analizował go Andrzej Zawadzki (
132
Według Agaty Bielik-Robson (
133
Co może łączyć autora: wyrazistego, krytycznego, twórcę manifestów i polemik, nieustającego
134
A. Zawadzki,