Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak


Скачать книгу
dyby. Dobrze wiedziałam, jak by się to dla mnie skończyło. Moje marzenia o samodzielności i nauce mogłabym od razu utopić w Dunajcu. A czym byłoby życie bez złudzeń?

      Weszłam do sieni. Z najdalszej izby dobiegały głosy tatusia i braci. Zdjęłam płaszcz i rzuciłam kwiaty w kąt. Przez cały ten czas trzymałam je kurczowo, aż w dłonie powbijały mi się kolce. Nagle za plecami usłyszałam ciche pukanie. Ktoś stał po drugiej stronie drzwi. Niewiele myśląc, otworzyłam. Nie przyszło mi do głowy, że to może być ta znokautowana przeze mnie osoba z lasu. Poza tym w swoich czterech kątach czułam się bezpiecznie. Miałam obstawę.

      W progu tkwił Ignacy Fawloński. Wyglądał gorzej niż po niejednej całonocnej popijawie w Martynie.

      – Przepraszam, pani Jagódko – wychrypiał. – Nie chciałem pani wystraszyć.

      Zdębiałam.

      – Cios ma pani zacny. – Zaśmiał się. – Jest pani piękna – powiedział. – I marnuje się pani w tej robocie.

      – Kto to? – rozległ się głos tatusia.

      Ignacy Fawloński chwycił mnie za dłoń i na jej przegubie złożył pocałunek.

      – Jagoda, to ty?!

      Mój absztyfikant skłonił się w pas. Zasalutował i zniknął w mroku nocy.

      – Zamknij drzwi, bo przeciąg! – Ojciec stał za moimi plecami i przyglądał mi się podejrzliwie. – Co się z tobą dzieje?!

      Gdyby tylko wiedział, więcej nie wypuściłby mnie z domu.

      A ja, gdybym tylko przypuszczała, jak to się skończy, z własnej woli bym z niego nie wyszła.

      Tamtego wieczoru w Dworku Gościnnym miała wystąpić Sara Chybińska. Wprawdzie dość się nasłuchałam tych jej śpiewów w Martynie, ale uznałam, że warto się poświęcić. Do Dworku schodziła się miejscowa śmietanka. Wszystko odbywało się według sprawdzonego schematu: lampka wina przed przyjęciem, koncert, bankiet po, a potem to już hulaj dusza! – na ile wyobraźnia, nadwątlone przez procenty siły i czujność strażników zdrojowych przechadzających się po Parku Górnym pozwalały.

      Dostałam bilet od pani Marleny Chodelskiej. Miała czasem gest i rozdawała swoim pracownikom karty wstępu na różne wydarzenia kulturalne. Twierdziła, że nigdy nie jest za późno na rozsmakowanie się w dobrodziejstwach sztuki.

      Ubrałam się w swoją najlepszą spódnicę i haftowaną białą bluzkę. Wyczekałam, aż ojciec zapadnie w popołudniową drzemkę, i wymknęłam się z domu. Przez park doszłam do Dworku. Budynek z drewna modrzewiowego, wzniesiony przez Akademię Umiejętności na kilkanaście lat przed moim urodzeniem, był wyjątkowy i przyciągał uwagę. Podobno inżynierowie przeszacowali koszty budowy niemal dwukrotnie. Niezliczone wieżyczki wbijały się szpikulcami w zachmurzone, nisko zawieszone niebo. Przysiadłam na ławeczce i przyglądałam się zmierzającym na koncert gościom. Panie szorowały długimi sukniami po bruku, wznosząc tumany kurzu. Panowie wymieniali informacje. A niby to kobiety lubują się w komentowaniu sensacyjnych doniesień z życia innych… Sceny, które oglądałam, stanowiły żywe zaprzeczenie tej tezy. Prawda jest taka, że nie ma większego plotkarza od mężczyzny.

      Z tłumu wyłowiłam znajomą postać. Drobnym kroczkiem bieżył ku Dworkowi Józef Maria Boryczko. Wysokie czoło zakrył kapeluszem, poły płaszcza powiewały wokół jego szczupłej sylwetki. Obok niego szła, nie zwracając na Boryczkę uwagi, pani Marlena Chodelska.

      Nigdzie natomiast nie zauważyłam jej męża.

      Weszłam niemal na samym końcu. Miejsce miałam w ostatnim rzędzie. I dobrze. Wolałam, żeby się na mnie nie gapiono. Poza tym łudziłam się, że im dalej od artystki, tym mniej będzie mnie męczyć jej wycie. Ledwie znalazłam swoje siedzisko, Sara Chybińska wkroczyła na scenę.

      Koncert jak koncert.

      Jakoś go przeżyłam. Choć miałam ochotę wepchnąć sobie palce do uszu i krzyczeć: „Ciszej! Ciszej!”. Jak mała dziewczynka.

      Nagrodą za wytrwałość był bankiet.

      To tu można się było dowiedzieć wszystkiego, co bez wsparcia alkoholu i atmosfery wykwintnych wnętrz ludzie starali się ukryć przed światem. A w Dworku wystarczyło tylko nadstawić ucha. Hamulce puszczały.

      Wzięłam na talerzyk kilka kanapek z pieczenią i rozpoczęłam obchód. Od różnorodności koafiur można było dostać zawrotu głowy. Damy wystroiły się jak na bal karnawałowy. Wprawdzie w sezonie wydarzeń kulturalnych nie brakowało, ale koncert słynnej śpiewaczki operowej był nie lada gratką, więc i okazją, żeby się zaprezentować.

      Sala bankietowa pobrzmiewała gwarem rozmów. Co rusz wybuchał jakiś głośniejszy śmiech. W tle sączyła się cicho muzyka z gramofonu.

      W rogu pomieszczenia dostrzegłam braci Fawlońskich. Starszy, Adam, tkwił przy ścianie wyprostowany jak na apelu wojskowym. Mierzył wszystkich nieprzyjemnym spojrzeniem. Wcale nie był dużo lepszy od brata. Krążyły pogłoski, że ma w miasteczku nieślubne dziecko. Taka to była tajemnica, że wszyscy o niej wiedzieli. Ignacy coś mu tłumaczył, gestykulując przy tym zamaszyście. Choć dzieliło ich kilka lat, można by sądzić, że to bliźniacy. Schowałam się za jakąś matroną. Jej kapelusz posłużył mi za tarczę ochronną. Wolałam, żeby Ignacy mnie nie zauważył. Gotów znów czynić mi niestosowne awanse.

      Wepchnęłam sobie ostatnią kanapkę do ust, co okazało się błędem. Musiałam się napić. Natychmiast! Wędlina utknęła mi w gardle. Dusiłam się. Do oczu napłynęły mi łzy. Po omacku szukałam czegoś do picia. W amoku wpadłam na plecy jakiegoś faceta. Odbiłam się od niego i wylądowałam czterema literami na podłodze.

      Cóż za wstyd!

      Kaszlnęłam i niechcący wyplułam nieprzeżute resztki jedzenia na nogawkę potrąconego mężczyzny. Poszkodowany w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Dalej stał tyłem. Wydawał mi się znajomy.

      – Za dużo szampana? – zapytał Ignacy.

      Jednak mnie namierzył. A teraz pomagał mi się podnieść.

      – Wygląda pani mizernie, za przeproszeniem. Choć wciąż uroczo.

      Od tego jego bredzenia zrobiło mi się niedobrze. Wyszarpnęłam rękę z uścisku i podeszłam do żywej przeszkody, której mało nie staranowałam. Facet stał pochylony. Przed nim tkwiła jakaś kobieta. Poczułam się w obowiązku przeprosić za ten niezamierzony atak. Nawet jeśli przeszedł bez echa. Popukałam go w ramię.

      – Mężczyzna pozostaje zazwyczaj bardzo długo pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie. – Zaśmiał się z własnego dowcipu. A potem odwrócił się w moją stronę. Wypuścił z ramion towarzyszkę.

      Poznałam ich oboje.

      – Przepraszam – bąknęłam tylko.

      I zwiałam czym prędzej z Dworku Gościnnego ciemnymi już o tej porze alejkami parku. Językami dobiegłam do domu. Rozejrzałam się po chacie. Bracia spali jak zabici. Nigdzie nie było jednak ojca. Pewnie udał się na nocną przechadzkę. Odkąd zabrakło mamusi, miewał problemy ze snem. Przebrałam się w koszulę nocną i wskoczyłam pod kołdrę. Zamknęłam oczy, jednak wciąż widziałam ich wyraźnie.

      Józefa Marię Boryczkę i Marlenę Chodelską. Oraz pewien szczegół.

      Rozmazaną czerwoną szminkę na twarzy pisarza i niedobory pomadki na ustach mojej pracodawczyni.

      Następnego dnia w pracy nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Czy powinnam udawać, że nic się nie stało? Z wielką pieczołowitością oddałam się obowiązkom. Ziemniaki skrobałam z taką siłą,


Скачать книгу