Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
przyjęcie rozkręcało się powoli, ale nieubłaganie. Za każdym razem, gdy zjawiałam się w salonie, by podać kolejne dania albo zabrać brudne talerze, towarzystwo było na wyższym poziomie upojenia. Biesiadnicy reagowali na alkohol po swojemu. Józef Maria Boryczko upił się na przykład na wesoło. Przechadzał się chwiejnym krokiem od niewiasty do niewiasty i prawił im te swoje zawoalowane złośliwości, z których słynął. A że wyglądał jak młody Bóg, żadna nie miała mu tego za złe. Albo nie była świadoma, że się z niej szydzi.
– Pani to zapewne marzy, by mieć stopę wąziutką – zwracał się właśnie do Marleny Chodelskiej, damy wytwornej, ale dość jak na kobietę wysokiej i barczystej. W dodatku obdarzonej rozmiarem buta, którego nie powstydziłby się chłop feudalny. – A żyć by pani chciała na szerokiej – kontynuował.
Następnie przerzucił się na swojego przyjaciela, Lesława Abszaca, który całkiem trzeźwo – zważywszy na ilość wlanej w przełyk wódki – dyskutował z panią Chodelską.
– Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno – wysapał mu do ucha, po czym zaczął wypatrywać następnej ofiary.
Abszac z kolei, gdy już przestał wlepiać gały w obfity dekolt Chodelskiej, przypomniał sobie o swoim nowym biznesie. I z miejsca postanowił wprawić go w ruch. Przytargał z pokoju sztalugę z farbami i usadowił się na werandzie, gdyż tam – jak twierdził – miał najlepsze oświetlenie oraz stosowny przepływ powietrza. Kolejka chętnych ustawiła się do niego spora. Abszac popijał wprost z butelki, by nie kłopotać się ciągłym dolewaniem, i tworzył portret za portretem.
W zapamiętaniu.
Na akord.
Jak w fabryce.
– Ja miałem być pierwszy! – zakrzyknął Ignacy Fawloński i przepchnął się ku artyście.
Zdziwiłam się, że jeszcze potrafi formułować jakiekolwiek zdania.
Poszłam do kuchni po cynaderki. Trochę mi to zajęło, bo musiałam je jeszcze podgrzać, a gdy z powrotem pojawiłam się wśród gości, stałam się świadkiem niezłego zamieszania. Towarzystwo ganiało się po piętrach, wrzeszczało, rozchlapywało trunki po dywanach, mazało ukradzionymi Abszacowi farbami po ścianach i demolowało meble.
Chciałam zapytać pani Marleny, czy nie wezwać moich braci na pomoc w spacyfikowaniu tej Sodomy i Gomory, ale – co zauważyłam ze zdziwieniem – gospodyni sama brała udział w rozróbie.
Zaczęłam myć talerze. To było najbardziej znienawidzone przeze mnie zajęcie. Takie bezsensowne. Ledwie udało mi się wyczyścić stertę półmisków, a już trzeba je było upaprać kolejnym jadłem serwowanym tej nienażartej tłuszczy.
Zeskrobywałam właśnie wyjątkowo upartą panierkę, która przywarła do rondla, gdy garnek wyślizgnął mi się z omdlałej dłoni i wylądował na talerzyku deserowym. Naczynie pękło z trzaskiem.
Zbyt głośnym jak na głupią porcelanę.
Tak pomyślałam, a potem uświadomiłam sobie, że hałas doszedł do mnie z piętra. Nagle też w całym domu nastała głucha cisza. Przyjęcie skończyło się w pół sekundy. W powietrzu poczułam dziwny zapach. Znajomy. Taki swądek unosił się zawsze, gdy tatuś z braćmi wracali z polowania. Proch.
I krew.
A może to był tylko surowy befsztyk, który czekał, aż postawię go na piecu?
Moja wyobraźnia ruszyła galopem.
A za nią serce. Zostawiłam zmywanie, wytarłam dłonie w ścierkę i popędziłam na górę. Na schodach musiałam się przepychać przez tłum gości. Zauważyłam obu artystów: Józefa Marię Boryczkę i Lesława Abszaca. Trzymali się pod ramię i w zasadzie nie było wiadomo, czy wybierają się na parter, czy też wspinają na piętro. Obok nich stała Marlena Chodelska i zupełnie niezainteresowana zamieszaniem przewracała karty jakiejś książki. Trzymała ją do góry nogami. Jej małżonek, pan Edwin, tkwił najwyżej, już na półpiętrze, i rozglądał się wokół z niedowierzaniem.
Dostałam się wreszcie na górę. Drzwi do pokoju po prawej stronie korytarza były zamknięte. Szarpnęłam klamkę. Nie ustąpiła.
– Co się tu dzieje? – spytałam.
Pan Chodelski wziął mnie pod rękę i pociągnął w stronę schodów.
– Nic, nic, dziecino – zapewnił.
– Ale… – nie dawałam za wygraną, bo przecież ten huk, ten zapach… Trzeba by wyprawić chłopca do Szczawnicy Wyżnej na posterunek policji. A może to tylko ta moja przeklęta wyobraźnia?
– Powiedziałem, że nic – upierał się pan Edwin. – Takie chłopięce zabawy. Wracaj, dziewczyno, do kuchni. – Popchnął mnie stanowczo w stronę schodów.
Wróciłam do garów. Tam, gdzie moje miejsce.
Dawniej. Na długo przed aferą
Czasami mam wrażenie, że powinnam się urodzić mężczyzną. Nie jakimś tam zwykłym chłopskim synem, tylko zarozumiałym gnojkiem z dobrego domu, któremu tatuś nie poskąpiłby grosza na edukację. To jednak tylko marzenia.
Ignacy Fawloński chyba jako jedyny wyczuł we mnie więźnia zamkniętego w ciele wiejskiej dziewuchy. Jest typem, który ma w nosie, co pomyślą o nim inni. Nie obeszłyby go plotki o romansie z podkuchenną. To nic nowego zresztą. Goście naszego pensjonatu, ale i inni wielcy panowie odwiedzający Szczawnicę, nieraz wdawali się w bliższe kontakty ze służącymi. I te relacje pozostają właśnie na takim poziomie: pan i służka. Taka, co to ją można wykorzystać w łóżku, a potem jeszcze śniadanie poda. A jeśli się panu znudzi, zastąpi ją następną.
Prawda jest taka, że w zasadzie od samego początku pracy w Martynie czułam, co się święci. Pierwszego wieczoru, gdy z terkoczącymi na tacy naczyniami weszłam do salonu, by podać kolację, poczułam na sobie wzrok Ignacego. Patrzył z zainteresowaniem. Badał mnie spojrzeniem niczym lekarz. Upuściłam sosjerkę. Jej brunatna zawartość spłynęła na biały obrus i dywan. Pani Chodelska westchnęła. Potem na stronie dostałam burę. Wściekłam się na siebie. Bo co mi tam jakiś paniczyk, do tego zubożały, będzie w głowie zawracał?
Następnego ranka w kuchni czekały kwiaty. Pierwsza myśl: pani Chodelska chce, żebym przycięła łodyżki i wstawiła bukiet do wody. Zauważyłam niewielką ozdobną kartę przyczepioną do gałązki. Ciekawość wygrała z dobrymi manierami. Zajrzałam. I nogi się pode mną ugięły. Kwiaty były dla mnie!
„Słyszałem, że ma Pani na imię Jagoda. Pięknie” – napisano zamaszystym, trudnym do odcyfrowania pismem. „Wczorajszy stek był boski. Jest Pani czarodziejką”. – Trochę mi przykadził, ale nie miałam nic przeciwko wyrazom uznania. „Może spotkamy się kiedyś? Na osobności”. I jeszcze podpis: „Ignacy Fawloński”.
Capnęłam bukiet i schowałam go w skrytce na miotły. Wolałam, żeby ludzie nie gadali. Zaraz by się zaczęło śledztwo. A od kogo, a po co, co ta koza sobie myśli… No i że to skandal! Znałam ten refren. Gdyby dotarł do mojego ojca, byłoby już po mnie. I po Fawlońskim zresztą też. Nie potrzebowałam awantur, tylko pracy. Mogłam ją stracić przez takie plotki.
Spotkałam go jeszcze tego samego wieczoru, gdy po całym dniu harówki wracałam do domu. Brnęłam pod górę. Moja rodzinna chata stała na Językach u podnóża Bryjarki. Gdyby ktoś obcy zabłądził tu po zmroku, mógłby mieć pietra. Gęsty las rzucał pod nogi długie cienie. Pohukiwania nocnej zwierzyny przyprawiały o ciarki. Ja jednak znałam tu każdy kamień, nic więc nie było mnie w stanie zaskoczyć. Tak pomyślałam, a los od razu utarł mi nosa.
Zza zakrętu wyskoczyła jakaś ciemna postać. Stanęła tuż przede mną. Nie zastanawiałam się. Wrzasnęłam,