Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Jako pierwszy punkt wycieczki krajoznawczo-dochodzeniowej wyznaczył pijalnię wód. Mieściła się w centrum miasteczka, co sprawdził na mapie dostępnej w recepcji.
Poszli na spacer. Mróz trzymał. Przez chmury przebijało się blade słońce, nie czyniąc żadnej różnicy w ponurej atmosferze zasypanego śniegiem kurortu. Solański czuł się jak bohater tego serialu, do którego oglądania zmusiła go kiedyś Róża. Dzieło opowiadało o mieszkańcach jakiejś wiecznej zmarzliny, w której wszyscy się wzajemnie mordowali, a do tego czyhały na nich jeszcze wrogo nastawione zjawiska nadprzyrodzone.
Zaszli zbyt daleko ulicą Główną i musieli zawrócić przy kamiennej podmurówce, na której kibice Zagłębia Sosnowiec i Widzewa Łódź zamalowywali sobie wzajemnie graffiti będące wyrazem uwielbienia ukochanych drużyn. Przy wielkim uwiędłym krzaku w kształcie wiewiórki skręcili w lewo. Wspinali się pod górę ulicą Zdrojową, mijając kolejne sanatoria, którym nadano żeńskie imiona: Sylwia, Julia, Adria. Przeszli obok misternej drewnianej konstrukcji dawnej pijalni źródła Magdalena, aż dotarli do placu Dietla. Służby porządkowe nawet tutaj – w centralnym punkcie miasta – nie nadążały z odśnieżaniem. Na ziemi leżała gruba warstwa białego puchu przyklejającego się do obuwia (zwłaszcza jeśli obuwiem były – jak w wypadku detektywa – trampki) i moczącego skarpetki. Ławki, okrągłe klomby i dachy parkujących wzdłuż budynku Muzeum Pienińskiego aut pokrywały białe czapy. Panowała tu zupełna cisza. Turyści spędzali czas albo na stokach, albo w salach zabiegowych sanatoriów.
Solański poczuł zawroty głowy. Gdziekolwiek się obrócił, natrafiał wzrokiem na jakąś zabytkową drewnianą budowlę. Po lewej stało wspomniane muzeum, na którym wywieszono baner informujący o dwustuletniej tradycji uzdrowiska. Po prawej pyszniła się kawiarnia Helenka. Na wprost Szymon dojrzał punkt informacji turystycznej.
Pośrodku placu tkwiła marmurowa fontanna, zwieńczona rzeźbą przedstawiającą kobietę lejącą wodę z dzbana. O tej porze roku niewiasta oczywiście niczego nie lała, boby jej zamarzło. Detektyw był ciekawy, czy w ciepłe dni lokalni menele, tak jak ich pobratymcy w Katowicach, także urządzają sobie tutaj kąpiele.
– To tam. – Róża wskazała budynek położony u szczytu placu.
Na frontonie wisiał zabytkowy zegar, nieco poniżej zaś dwa malowidła ukazujące jakichś świętych. Willa była połączona z Café Helenką.
– Dom nad Zdrojami, Holenderka… – mamrotała Kwiatkowska.
– Skoro już chcesz kląć jak własna babcia, to mówi się holender – poprawił dziewczynę Szymon.
– Holenderka! – Róża była uparta.
– Feministyczne bzdury! – sarknął Solański.
– Tak się nazywa ta chałupa! – oświeciła go Kwiatkowska. – Trochę z tyłu, obok tej, w której dają te wody. Nieważne.
Na drzwiach wisiała kartka z informacją, że wkraczają właśnie do pijalni wód leczniczych. Podano też godziny otwarcia.
– Od siódmej trzydzieści? – zdziwiła się Róża. – Kto by chciał chlać jakieś szczawy bladym świtem?
Weszli do środka.
– Luksusy – pochwaliła dziennikarka.
Na wprost nich, pod łukiem, tkwił podświetlany na niebiesko bar z rzędami kolorowych butelek ustawionych w głębi. Posadzkę wyłożono biało-czarnymi kafelkami w kształcie rombów. Na piętrze widać było ozdobną białą barierkę. A pod sufitem wisiał fikuśny żyrandol potężnych rozmiarów. Solańskiemu pozostawało mieć nadzieję, że przytwierdzający go budowlańcy nie spartolili roboty. Weszli głębiej, by przyjrzeć się tablicom, na których dokładnie opisano właściwości i skład poszczególnych wód.
– No to Stefan, Józefina, Józef, Jan, Helena czy Magdalena? – wymienił jednym tchem Solański.
– Najmniej ohydną poproszę. – Róża była pragmatyczką.
Solański wybrał na chybił trafił spośród kilku kranów zamontowanych przy barze i zamówił dwa kubeczki. Usiedli przy jednym z okrągłych stolików ustawionych po lewej stronie. Gucio gapił się na nich podejrzliwie, śledząc ruch ręki z kubkiem w stronę ust.
– Bleee! – Róża siorbnęła zdrowo i wypluła wszystko na kurtkę.
– Niedobre? – zdziwił się detektyw.
– Nie na darmo nazywają to szczawami – odparła, wycierając brodę rękawem. – Poszłabym na ich miejscu o krok dalej z tą szczerością i po prostu napisała, że to są szcz…
– Ciszej! – przerwał jej Szymon. – Bo tej pani będzie przykro. – Wskazał na kobietę za barem.
– Przykro to jest moim kubkom smakowym – wyjaśniła dziennikarka. – Guciu, nie masz czego żałować – poinformowała psa i odstawiła swój kubek na podłogę, byle dalej od siebie.
Solański powąchał ciecz. I poszedł w ślady Róży. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Oprócz nich wodami mineralnymi raczyły się jeszcze dwie starsze panie, które przysiadły przy stoliku w kącie.
Do pijalni weszła para facetów, którzy nijak nie wyglądali detektywowi na kuracjuszy. Obaj w modnych garniturach i wypastowanych półbutach, których nie zdążyli jeszcze uwalać solą drogową. Byli pochłonięci rozmową. Usiedli przy stoliku obok. Solański nadstawił ucha.
– I co teraz? – zapytał jeden.
– Chuj strzelił interes – odparł drugi. – Bez jego kasy jesteśmy w dupie. Już nawet Witold nic nie zdziała.
– Jakiś nowy inwestor?
– No nie wiem. Słowik najbardziej pasował.
Róża też podsłuchiwała. Przechyliła się zbyt mocno w stronę mężczyzn i nieomal spadła z krzesła. Narobiła przy tym rabanu, wzmożonego jeszcze trzaskiem dobiegającym spod stołu. Solański zerknął pod nogi. Gucio leżał w kałuży zdrowotnej źródlanki i wylizywał ją zapamiętale. Z boku tkwiły przewrócone kubki. Pierwszy garniturek odwrócił się w ich kierunku. Zlustrował parę martwym wzrokiem. Podniósł się bez słowa i ruszył do wyjścia. Po chwili dołączył do niego znajomy.
– Chyba mu smakuje – zauważyła Róża.
– Dziwny jest – przyznał Szymon.
Wyszli, porzucając szansę na ozdrowienie wodami wodorowęglanowo-sodowo-jodkowymi oraz bromkowymi.
Gucia musieli wyciągać z pijalni siłą.
Przenieśli się do Café Helenki. Na wyraźne życzenie Róży. Solański najchętniej śledziłby tych dwóch elegantów, którzy rozmawiali o ich trupie, ale Kwiatkowska uznała, że nie warto. Bo skoro garniturki – na swój sposób i może niezbyt przekonująco, ale jednak – ubolewały nad śmiercią Mateusza Słowika, to nie mogły mieć z nią nic wspólnego.
– Gdyby go zarąbali, teraz tańczyliby kankana, a nie biadolili – wyjaśniła Szymonowi swój tok rozumowania. – Poza tym ja chcę sernika! – To był najważniejszy argument.
W Helence przywitała ich Francja-elegancja. Żyrandole wisiały te same co w pijalni, siedziska też postawiono wytworne: czerwone fotele z pluszu i czarne krzesła ze srebrnymi obwódkami. Do tego stylowy bar z ciemnego drewna.
– Sala idealna na nasze wesele, nie sądzisz? – Róża poruszyła gnębiący ją problem.
– Kto mógł zabić tego całego Słowika?
Tak jak się spodziewała, Solański zmienił temat. Tym razem jednak Kwiatkowska nie zamierzała się dać spławić.
– Wielkościowo byłoby okej – ciągnęła. –