Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak


Скачать книгу
drewnianej altance, którą dopiero teraz zauważyli. – Widzisz! – ucieszył się. – Jestem prozdrowotny!

      W odpowiedzi dziewczyna wydała z siebie pufnięcie godne lokomotywy parowej.

      – Panie władzo! – zaczepiła Edwarda Salamona, który szedł nieśpiesznie, a poły jego płaszcza powiewały na wietrze. – Daleko jeszcze?

      – Za tym zakrętem.

      Znów nie powiedział prawdy.

      Róża uznała, że świat się kończy. Jeśli już nawet funkcjonariusz psiarni łże w biały dzień, to można wyczekiwać rychłego końca współczesnej cywilizacji.

      Po jakichś dziesięciu minutach, brodząc w śniegu, dotarli na miejsce. Kwiatkowska była przekonana, że minęły trzy dni.

      – To to? – upewniła się, lustrując klockowaty dwupiętrowy pawilon.

      Potwornie brzydki, rodem z epoki słusznie minionej. Na jego elewacji łopotała wielka, sięgająca od dachu po chodnik plandeka z napisem „Jedzenie na wagę”. Na górze przymocowano czerwone litery układające się w nazwę obiektu.

      – U Wierciocha? – dopytywała Kwiatkowska. – No ja nie wiem.

      Tym krótkim zdaniem wyraziła swoje niemałe obawy. O własny żołądek. O kondycję branży spożywczej. Także o dylematy trapiące na co dzień Filipa Springera.

      – Tu – potwierdził Salamon i wkroczył do lokalu jak do siebie.

      Rozsiadł się na drewnianym krześle przy czteroosobowym stole pod oknem. Nie zdjął płaszcza. Róża podążyła jego śladem i od razu ujechała na śliskiej podłodze w swoich czółenkach King Konga. Z westchnieniem ulgi klapnęła na cztery litery i obiecała sobie w duchu, że w drogę powrotną wyruszy taksówką. Choćby ją miała sprowadzić z Krakowa. Po chwili do stolika podeszła kelnerka i bez konsultacji z klientelą postawiła na blacie trzy talerze z parującą wątróbką okraszoną przysmażoną cebulką.

      Kwiatkowskiej zjedzone jeszcze w Chorzowie śniadanie podeszło do gardła. To było jedno z tych dań koszmarków, które straszyły ją od czasów przedszkolnych. Na samo wspomnienie mdłego zapachu dostawała febry.

      Komisarz, wciąż milcząc, wziął się do konsumpcji. Smakowało mu. Wymiótł swój talerz w trymiga i popił doniesionym przez kobietę kompotem. Róża, także bez słowa, podsunęła mu swój półmisek.

      Zjadł.

      – A pan? – zagadnął Solańskiego gliniarz.

      Sytuacja się powtórzyła.

      Kwiatkowska zaczynała podejrzewać, że policjant przyprowadził ich tu tylko po to, by bezkarnie zeżreć trzy porcje mięsiwa.

      – Mateusz Słowik – odezwał się w końcu. – Biznesmen. Szemrany, gdybyście mnie pytali o zdanie. Zbyt pstrokaty, żeby go brać na poważnie.

      – Pstrokaty? – upewniła się Róża. – Słowiki tak mają. I co mu dolega?

      Komisarz popatrzył na nią pustym wzrokiem.

      – Nie żyje. Myślałem, że przyjechaliście tu w jego sprawie.

      Chorzowianka milczała. Po prostu nie zdążyła się dotąd zainteresować personaliami umarlaka. Skupiała się na przetrwaniu.

      – Ktoś go walnął w łeb czymś ciężkim i zostawił na śniegu, żeby zamarzł. Co go prędzej wykończyło, temperatura czy rana na głowie, to już w sumie niewiele zmienia, co nie? Jak będą wyniki sekcji, to dam wam znać. Nieoficjalnie.

      – I pan tak sam z własnej woli – zaczęła Kwiatkowska z nutą niedowierzania w głosie – postanowił się z nami podzielić wiedzą?

      – Mhm.

      – Z prywatnym detektywem? Pan? Policjant?

      – Nie jestem nienormalny – usprawiedliwił się Salamon. – Tylko leniwy. Jeśli uda wam się dorwać tego zabójcę, to ja będę mógł dać sobie spokój ze śledztwem.

      – Logiczne – przyznała mu rację dziennikarka. – A ego pan nie masz?

      – Nie – wyparł się komisarz. Nabazgrał swój numer telefonu na serwetce i położył ją na blacie. – Informujcie mnie. – Szurnął krzesłem i opuścił lokal U Wierciocha.

      Przy stoliku pojawiła się kelnerka.

      – Pięć dyszek będzie – zaświergotała.

      – Ale… – zająknął się Solański.

      – On tak zawsze – przerwała mu kobieta. – Musicie uważać na naszego szeryfa. A teraz płaćcie.

      Co było robić? Solański położył niebieski banknot na blacie. Zignorował za to głupi zwyczaj zostawiania napiwków.

      Te dwa orangutany zostawiły mnie na pastwę losu i poszły uprawiać sporty zimowe. Większej bzdury w życiu nie słyszałem! Z nerwów wlazłem na łóżko i przeorganizowałem piernaty. Następnie zabrałem się do firanek. Wisiały zdecydowanie zbyt równo. Chwyciłem resztką zębisk za kraniec jednej białawej szmaty i pociągnąłem we właściwym, moim zdaniem, kierunku. Wyszło, jak wyszło. Te dzisiejsze żabki do karniszy są wyjątkowo nietrwałe.

      Z rozpaczy, że mnie tak zostawili – na zawsze zapewne – położyłem się grzbietem na wykładzinie i wyciągnąłem trzy i pół łapy ku sufitowi. Poudawałem tak trupa z pięć minut, ale że moją niedolą nie miał się kto przejąć, przeturlałem się na bok. Przyłożyłem ucho do podłogi. Usłyszałem głosy z dołu. Akustyka była tu fantastyczna.

      – Jeszcze nam tego było trzeba! – mówiła jakaś pani. – Jakbyśmy niewystarczająco mieli pod górkę przez to pieprzone Zakopane! Ja nie wiem, co ludzie widzą w tych przereklamowanych, śmierdzących onucami Tatrach! – perorowała.

      Nie wiedziałem, co to za Tatry, ale skoro rozsiewały tak interesujące aromaty, chętnie bym się z nimi zapoznał.

      – Nikt się nie dowie – odpowiedział jej jakiś facet. Spokojniej, wręcz kojąco.

      Aż mi się spać zachciało.

      – Witek, zejdź na ziemię! – wydarła się kobieta.

      W mojej wyobraźni pojawił się obraz typowej góralki w kiecy, kwiecistej chuście i wyszywanym kubraczku. Mężczyznę zaś widziałem na podobieństwo krasnoludka, na którym niewiasta zaraz usiądzie.

      – Kto będzie chciał wypoczywać pośród trupów?! Te wszystkie mamuśki z warszawki więcej tu nie przywiozą swoich Tyberiuszków, żeby im przypadkiem blond włosek z łepetyn nie spadł! – darła się już na całego. – I jeszcze do tego ten detektyw! Nie mógł gdzie indziej zanocować? Po co nam go tu Biela sprowadził? Będzie tylko węszył i płoszył klientów!

      – Martynko, uspokój się – zaapelował krasnolud, a ja sobie uświadomiłem, że posługuje się głosem pana, którego spotkaliśmy wcześniej w recepcji.

      I ma jego imię.

      Witold Chodelski bynajmniej nie był liliputem i mógł spokojnie stawić czoła temu babiszonowi. Ucieszyło mnie to, bo już zdążyłem polubić gościa. Nie chciałbym więc, by mu się stało coś niedobrego.

      – Czasami mam wrażenie, że któreś z nas podmieniono w szpitalu – warknęła Martyna. – To niemożliwe, żebyśmy byli rodzeństwem!

      Huknęły drzwi.

      Nastała cisza. Wykładzina była miękka. Umościłem się na niej wygodnie i zasnąłem.

      Szymon Solański zapłacił taksówkarzowi,


Скачать книгу