Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak


Скачать книгу
się omamić jakimś lampucerom! – Kwiatkowska zupełnie wbrew sobie dała się wciągnąć w śledcze dywagacje. – Przecież w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków winna jest żona! Statystyk nie znasz? – zirytowała się.

      – Niby tak. Choć tym razem nie sądzę – upierał się ten znawca kobiecej duszy.

      – Tylko mi nie zapraszaj Potomek-Chojarskiej! – zastrzegła dziennikarka, wracając do najistotniejszej kwestii. – Cholery znieść nie mogę! Na pewno zechciałaby zostać gwiazdą wieczoru na moim weselu! Znaczy naszym – poprawiła się po chwili.

      Prawniczka dwojga nazwisk zalazła Róży za skórę przede wszystkim tym, że zaginała parol na Solańskiego. Wprawdzie dawno temu i sprawa była już nieaktualna, ale prewencja nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

      – Gdzie mam jej nie zapraszać? – Szymon był autentycznie zdumiony.

      – Na nasz ślub! – Kwiatkowska się zdenerwowała i rozchlapała na spodek herbatę, którą właśnie podała przewiązana fartuszkiem dziewczyna. – A o czym my tu rozmawiamy?

      – O morderstwie?

      – Masz rację – zgodziła się Róża. – O zabójstwie. W afekcie. Do którego zaraz dojdzie, jeśli się nie skupisz!

      – Komisarz powiedział, że gdy będzie mieć wyniki sekcji zwłok, to nam je nieoficjalnie przekaże. Muszę przyznać, że pierwszy raz spotykam się z takim przypadkiem. – Solański się zamyślił. – On chyba serio by chciał, żebyśmy to my znaleźli mordercę. Wtedy przypisze sobie wszystkie zasługi. Mnie taki układ pasuje – przyznał. – Byle Biela zapłacił.

      Róża postanowiła nic już więcej nie mówić. Narzeczony od siedmiu – co tam, od siedmiuset! – boleści i tak jej nie słuchał. Ze złości zjadła swój sernik, a potem zabrała się do kawałka leżącego przed Szymonem. Tylko ostatkiem siły woli powstrzymała się od wylizania talerzyków. Kij z kaloriami! I tak nie ma jeszcze upatrzonej sukni ślubnej. Nie musi się więc odchudzać. Najwyżej kupi sobie o rozmiar większą.

      Detektyw głośno biadolił nad meandrami śledztwa. Róża postanowiła ten czas wykorzystać na swoje zawodowe sprawy. Nawiązała ostatnio współpracę z pewną firmą kosmetyczną, która przysłała jej do przetestowania kremy ochronne na zimę. Były jakieś dziwne. Według informacji na opakowaniu – w stu procentach naturalne, nieszkodliwe dla środowiska, bez parabenów i sztucznych barwników, bez zapachu, w ogóle bez niczego. Kwiatkowska wydobyła z torebki słoiczek. Przesiadła się do stolika pod oknem, zostawiając mamroczącego Solańskiego samopas. Ustawiła smartfon na niewielkim statywie. Włączyła przednią kamerę.

      Nagranie wystartowało.

      – Cześć, kochani! – zakrzyknęła Róża nieswoim głosem. Usłyszała, że Gutek warknął w odpowiedzi. Zachowała jednak kamienną twarz i podetknęła przed obiektyw reklamowany produkt. – Zobaczcie, co tu mam! – uskuteczniała gadkę dla gimbazy, czyli swojej grupy docelowej. – Świetne smarowidełko! – Odkręciła słoik i zajrzała do środka. Nie była w stanie powstrzymać grymasu, który wymalował się na jej twarzy. Świństwo śmierdziało okrutnie! Do tego miało kolor kupy i takąż konsystencję. Kwiatkowska z obrzydzeniem wetknęła palec do mazidła. Pogmerała. – Mmm – wydusiła z siebie. – Wygląda obłędnie – kłamała dalej. – To krem chroniący nasze mordeczki przed syfiastą pogodą. Taką jak teraz. – Na chwilę skierowała oko kamery na zewnątrz. – Jak widać, pizgawica. Znaczy… ten… śniegu narąbało – poprawiła się. – Dobra, do rzeczy – pouczyła samą siebie. – Nakładamy krem na twarz. – Przeszła od teorii do czynu. Zacisnęła usta, co niestety zmusiło ją do oddychania nosem. Pacnęła nieco brei na policzki i czoło. – Dżizas! – Nie wytrzymała. – Ale to daje. Sorry, moi drodzy, ale prawda jest taka, że to mi wygląda na mieszankę kangurzego guana z sikami mojego psa. Matko! Fuj! – ulżyła sobie. Wyjęła plik papierowych serwetek z serwetnika i wytarła twarz. – Będę miała dużo szczęścia, jeśli nie dostanę parchów – poinformowała swoich followersów, a potem rzuciła pudełeczkiem z kremem przez ramię.

      Trzasnęło o posadzkę.

      – To do następnego, robaczki. Oglądaliście Kolcem między oczy. To mówiłam ja, wasza Róża! – Wyłączyła kamerę.

      – I oni ci za to zapłacili? – Solański stał nad nią i podpierał się pod boki.

      – I to grubo. – Uśmiechnęła się. – Nie liczy się, co mówię. Ważne, że mówię – pouczyła detektywa. – Potrzebuję detoksu – poskarżyła się. – Najpierw te szczawy, potem to ścierwo. Jeśli mi zaszkodzi na urodę, to jak ja będę wyglądać na swoim weselu? Na naszym znaczy.

      Solański odwrócił się na pięcie. Zapiął smycz Guciowi i wyszedł z Helenki. Róża najpierw dopiła jego herbatę, a dopiero potem poszła w ślady detektywa.

      Rozdział 3

      I jak jechali bez Pułaskie

      Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem[3]

      Dawniej. Afera

      Kalendarium wydarzeń. Polska, 1927 rok

      • 26 lutego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RP wydało okólnik, który ustanowił Mazurka Dąbrowskiego hymnem narodowym. Autor melodii jest nieznany, słowa zaś stworzył pisarz i polityk Józef Wybicki.

      • 7 marca Rada Ministrów wydała uchwałę o sprowadzeniu do Polski prochów Juliusza Słowackiego. Zostaną złożone na Wawelu.

      • 21 marca zakończył się kilkutygodniowy strajk włókniarzy w okręgu łódzkim.

      Jagoda Węglarz jest świadkiem dramatycznych wydarzeń.

      – Firma Portretowa L. Abszac. – Józef Maria Boryczko odczytał napis zamieszczony w dolnym rogu obrazu. – A cóż to?

      – Sposób na zarobek – odparł Abszac, nie wyjmując papierosa z kącika ust, i przekazał Boryczce jego podobiznę. – Prezent dla ciebie. Pozostałych będę kasował – wyjaśnił.

      Wniosłam właśnie filiżanki i dzbanek z herbatą na tacy. Rzuciłam okiem na płótno, gdy przechodziłam obok literatów. Powiem szczerze, że gdyby ktoś wypaskudził taki bohomaz i twierdził, że przedstawia moją twarz, nie ręczyłabym za siebie. Boryczko wyglądał jednak na zadowolonego.

      – To namaluj pan mnie. – Do salonu wtoczył się Ignacy Fawloński.

      Zabawę zaczął chyba jeszcze u siebie w Almie. Być może w restauracji, która mieściła się na parterze od frontu. Nie trzymał już pionu. A w Martynie towarzystwo dopiero zaczęło się zbierać w celach przyjęciowych.

      – Jagoda! – usłyszałam głos pani Marleny dobiegający z korytarza.

      Pośpieszyłam do szefowej. Pracy było co niemiara. Wszystkie pokoje mieliśmy zajęte. Do wód wreszcie zjechali goście. Z całego kraju. Odkąd starszy pan Fawloński, a potem pan Chodelski, ojciec pani Marleny (po którym zresztą zostawiła sobie nazwisko, przejął je także jej mąż), rozbudowali infrastrukturę wodoleczniczą, Szczawnica stała się popularnym uzdrowiskiem. Pewnie nie jestem obiektywna, w końcu tu się urodziłam i to jest moje miejsce na ziemi, ale uważam, że Pieniny to najpiękniejszy zakątek naszego kraju. Gdy się spojrzy na te zielone krajobrazy, zbocza upstrzone stadami owiec i drewnianymi chatkami, góry poprzecinane rwącym nurtem rzeki, można pomyśleć, że jest się w niebie.

      Choć muszę szczerze przyznać, że inne rejony, także zagranicę, znam tylko z książek. Nigdy nie miałam okazji podróżować. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni.

      Zajęłam się obowiązkami kuchennymi. Przygotowałam rosół, sznycle, nadziewanego kurczaka, golonkę, ziemniaki, jarzyny, leguminę, tort chałwowy i babeczki maślane. Do tego morze alkoholu. Menu nieco odmienne od


Скачать книгу