Krzyk do nieba. Mons Kallentoft

Krzyk do nieba - Mons  Kallentoft


Скачать книгу
metrów dalej, w swoim daw­nym pokoju. Przy­je­chała do domu na lato, odbywa prak­tykę w Östgötabanken jako asy­stentka dyrek­tora. Z początku chciała wyna­jąć jakieś miesz­ka­nie, ale Malin namó­wiła ją, żeby zamiesz­kała „w domu”, miało być „przy­jem­nie”, miały się cie­szyć let­nimi wie­czo­rami na bal­ko­nie. Tych nie było jed­nak zbyt wiele.

      Pró­bo­wała sobie odpu­ścić, ale nie potrafi, nie chce, kogoś jej bra­kuje.

      Tin­der.

      Ma tam pro­fil, ale jesz­cze ni­gdy nie była na randce. Nie­któ­rzy wpraw­dzie jej odpi­sy­wali, roz­po­zna­wali ją z gazety, zasta­na­wiali się, czy jako poli­cjantka lubi ostre gierki.

      Czy to tak się teraz kogoś poznaje? Patrzy się na jakieś zdję­cia, naj­czę­ściej opa­lony tors na plaży, uśmiech na pokła­dzie łodzi, koszulę i kra­wat w ele­ganc­kiej restau­ra­cji. Igno­ruje się wszyst­kie głu­poty, idio­ty­zmy.

       Don’t swipe me away.

      Cza­sami czuje się jak dino­zaur.

      Jak coś, co wymarło, żywe wspo­mnie­nie.

      Nawet Tove nie spę­dza z nią czasu. Jest mil­cząca, lecz cza­sami mimo to chce poga­dać, tak jak wczo­raj, kiedy opo­wia­dała o tym, czego doświad­czyła w Kongu, jak widziała kobiety gwał­cone przez bojow­ni­ków mili­cji w pew­nej wio­sce w dżun­gli, a męż­czyźni kazali jej patrzeć. „Co mam zro­bić z tymi obra­zami, mamo? Bez prze­rwy noszę je w sobie. A cały ten syf w banku, te wszyst­kie liczby, jakie to ma zna­cze­nie?”

      Tove piła wino. Padał deszcz, sie­działy przy stole w kuchni, zapach curry uno­sił się wokół wysłu­żo­nych sza­fek, Malin nie mogła wydu­sić z sie­bie ani słowa. Rób tak jak ja – miała ochotę powie­dzieć – wypie­raj, pró­buj zapo­mnieć, uda­waj, że tych potwor­no­ści nie było albo nie ma, a w tym samym cza­sie nie­świa­do­mie staną się dla cie­bie wszyst­kim.

      Co za idio­tyczne rady, myśli, zry­wa­jąc z sie­bie koł­drę, która nie­zno­śnie grzeje.

      Więc mil­czała. Dolała Tove wina, dostrze­gła, jak jej córce zbie­lały knyk­cie, kiedy mówiła:

      – Powin­nam wyrwać im te kałasz­ni­kowy, zro­bić z nich mia­zgę. Ale bałam się, wiesz? Naprawdę się bałam. Zamiast tego poje­cha­łam do sie­ro­cińca w Tybe­cie. A tam? Umie­ra­jące dzieci, któ­rymi nikt się, kurwa, nie przej­mo­wał. Bo pie­nią­dze są waż­niej­sze. Nie śmier­dzą, nie maru­dzą, nie pła­czą. Po pro­stu sobie są i wszy­scy chcą je mieć.

      Słowa dzwo­nią teraz Malin w uszach.

      Przez żalu­zje widzi nad­cho­dzący świt. Tego ranka świa­tło wydaje się jakieś dziwne, jakby ognie pie­kielne pło­nęły na hory­zon­cie, wycią­gały języki do gwiazd, gro­żąc, że je połkną.

      Łóżko jest sze­ro­kie i puste.

      Każ­dego dnia robię się coraz star­sza. A wszyst­kie te dni, wszyst­kie lata, wszyst­kie odde­chy, cała ta ludzka nie­go­dzi­wość, któ­rej byłam świad­kiem, wszystko to dopro­wa­dziło mnie do tego miej­sca, do tego punktu w życiu i pra­gnę tylko jed­nego:

      Kochać kogoś.

      I żeby ktoś poko­chał mnie.

      Jestem żało­sna, myśli sobie. Sen­ty­men­talna kre­tynka, która powinna już zasnąć, jeśli ma prze­trwać ten dzień.

      Coś się sta­nie.

      Czuje to.

      Lawina zda­rzeń.

      Tym­cza­sem za oknem jest już jasno, cie­płe świa­tło poranka, nie ma żad­nych pło­mieni, tylko palące, meta­liczne cie­pło, roz­pacz­liwa tęsk­nota serca.

      Mojego serca, myśli Malin.

      Mojego.

      I może jesz­cze czy­je­goś.

      3

      Dźwięk dzwonka wwierca się w ucho Fanny Anders­son, a tele­fon pra­wie pod­ska­kuje na biurku w otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej.

      Błona bęben­kowa wibruje. Mło­te­czek, kowa­dełko i strze­miączko drgają, two­rzą w niej tsu­nami, które po chwili spra­wia, że nie­mal w panice pod­nosi słu­chawkę, mówiąc:

      – Pro­file alu­mi­niowe Nyberg, czym mogę słu­żyć?

      Słu­żyć?

      Uczyła się tej for­mułki na pamięć, ale ni­gdy nie udało jej się dobrze jej wypo­wie­dzieć. Nie może mówić o słu­że­niu, to jak z dzie­więt­na­stego wieku, a przed­się­bior­stwo Nyberga jest nowo­cze­sne. Ona jest nowo­cze­snym czło­wie­kiem, w głębi ducha wie, że sięga po to sta­ro­świec­kie sfor­mu­ło­wa­nie umyśl­nie, żeby popra­wić humor sobie i być może także dzwo­nią­cemu.

      Agneta, recep­cjo­nistka, wciąż jest na urlo­pie. Czy to nie na Korfu się wybie­rała? Fanny nie pamięta, ale to nie ma zna­cze­nia. Zaj­mują się cen­tralą tele­fo­niczną i innymi obo­wiąz­kami Agnety na zmianę. Dzi­siaj kolej na Fanny, jest tak zestre­so­wana, jak się spo­dzie­wała. To wciąż w niej tkwi od czasu zwol­nie­nia lekar­skiego, zała­ma­nia ner­wo­wego: wraż­li­wość, poczu­cie sła­bo­ści, nie­pew­ność, z czym sobie pora­dzi, a z czym nie.

      Upo­rała się już z pocztą. Teraz, na początku sierp­nia, nie ma wielu listów do sor­to­wa­nia. Kraj wciąż pogrą­żony jest w uśpie­niu, roz­dzie­le­nie prze­sy­łek do prze­gró­dek zajęło jej rap­tem kwa­drans.

      Ale tele­fon dzwoni.

      Cały czas.

      Wygła­dza dło­nią mate­riał bia­łych spodni kupio­nych w domu han­dlo­wym NK zeszłej wio­sny, kiedy razem z Ander­sem spę­dzali w Sztok­hol­mie week­end we dwoje. Oli­vera odsta­wili bez­piecz­nie do dziad­ków. Pierw­szy raz spę­dziła wtedy bez niego całą noc, poszło nie­źle, cho­ciaż tęsk­nota wywier­cała w niej dziurę i kilka razy chciało jej się pła­kać tylko dla­tego, że nie było przy niej syna.

      Nie­ra­cjo­nalne.

      Głu­pie.

      Ale co w mat­czy­nej miło­ści jest racjo­nalne?

      Tak czy ina­czej, miło spę­dzili czas w Sztok­hol­mie. Miesz­kali w hotelu Scan­dic przy Slus­sen, na kola­cję poszli do restau­ra­cji Grill. Spa­ce­ro­wali Drot­t­ning­ga­tan, po Gamla stan, wie­czór był cie­pły jak dłoń Andersa sple­ciona z jej dło­nią. Pomy­ślała, że może tej nocy coś się wyda­rzy, ale do niczego nie doszło. Odwró­cił się do niej ple­cami, powie­dział, że mu cie­pło, kiedy poło­żyła się bli­sko.

      Roz­ma­wiali o wypa­dzie na week­end do Paryża.

      Może jesz­cze coś z tego będzie.

      Jej rodzice uwiel­biają Oli­vera, chęt­nie się nim zaj­mują, tak czę­sto jak to moż­liwe. Roz­piesz­czają go: bułeczki, sło­dy­cze, pre­zenty, a on nawet nie rozu­mie, o co w tym cho­dzi. Boże, jak oni go kochają, gdyby tylko wszyst­kie dzieci na świe­cie były tak kochane jak on.

      Oli­ver.

      Widzi go przed oczami. Jej bluzka ma pra­wie ten sam deli­kat­nie różowy odcień jak jego policzki, kiedy jest zdy­szany.

      Jego blond włosy, loki. Sły­szy jego śmiech, tupot stóp na pod­ło­dze w domu, kiedy tak pędzi, prędko,


Скачать книгу