Krzyk do nieba. Mons Kallentoft

Krzyk do nieba - Mons  Kallentoft


Скачать книгу

      Fanny Anders­son wska­zuje go pal­cem i mówi:

      – On miał dziś odwieźć Oli­vera.

      Męż­czy­zna pod­cho­dzi bli­żej, szyb­kim kro­kiem, Malin i Zeke tara­sują mu przej­ście, a on krzy­czy:

      – Z drogi! Z drogi!

      Fanny Anders­son pod­nosi głowę, kiwa w jego stronę.

      – Powie­dział, że odwie­zie Oli­vera. Ale teraz sama nie wiem. Nie pamię­tam. Może to ja mia­łam go zawieźć, bo on miał wizytę u den­ty­sty?

      Zeke zatrzy­muje męż­czy­znę w uści­sku swo­ich sze­ro­kich ramion, unie­ru­cha­mia go.

      – Jestem ojcem, jestem ojcem Oli­vera.

      8

      Mężczy­zna pró­buje wyswo­bo­dzić się z chwytu Zekego.

      – Jak się pan nazywa? – pyta gło­śno poli­cjant.

      Męż­czy­zna nie­ru­cho­mieje, gwał­towne uczu­cia zdają się opa­dać, odpo­wiada:

      – Anders Anders­son. Jestem jej mężem. – Robi pauzę. – Ojcem dziecka.

      Oby­dwaj zmie­rzają w stronę Malin i kobiety, ze słońca do cie­nia, pro­mie­nie sło­neczne odbi­jają się na zie­lono, żółto, czer­wono, nie­bie­sko od pokry­tych lakie­rem dachów aut.

      Anders Anders­son idzie chwiej­nym kro­kiem.

      Wygląda, jakby nie rozu­miał, co się stało, że to, co ktoś być może prze­ka­zał mu przez tele­fon, jest prawdą. Kiedy pod­cho­dzą bli­żej, Malin przy­gląda się jego twa­rzy, odma­lo­wuje się na niej raczej zwąt­pie­nie niż zro­zu­mie­nie, raczej nie­na­wiść niż smu­tek, męż­czy­zna krzy­czy:

      – Czy on nie żyje? Czy on nie żyje? Coś ty, kurwa, zro­biła, Fanny? Czy Oli­ver nie żyje?

      Zrywa kra­wat, roz­pina guzik koszuli pod szyją, nabiera powie­trza do płuc, oddy­cha, oddy­cha, oddy­cha, tak jakby powie­trza wkrótce miało zabrak­nąć.

      Chło­piec nie żyje, chce powie­dzieć Malin.

      Co wyście zro­bili?

      Coś ty zro­biła?

      W tym momen­cie Fanny pod­nosi się, z chłop­cem w ramio­nach pod­cho­dzi do jego ojca, któ­remu osta­tecz­nie udaje się wyrwać Zekemu i stoi teraz bez ruchu przed swoją żoną, z peł­nym wyrzutu gry­ma­sem na twa­rzy. Spoj­rze­nie jego zie­lo­nych oczu jest puste.

      Kobieta wyciąga chłopca w jego stronę.

      Wyrzuca z sie­bie słowa:

      – No weź go.

      Wypusz­cza syna z rąk, wypusz­cza Oli­vera, chło­piec leci na roz­grzany asfalt. Całe życie ucie­kło z ciała, które jesz­cze rano bie­gło przez kuch­nię, bawiło się w berka ze zmę­czoną mamą usi­łu­jącą mu wło­żyć żółtą koszulkę.

      Wszy­scy troje rzu­cają się do przodu, ojciec, Zeke i Malin, jakby chcieli ura­to­wać chłopca przed upad­kiem, uchro­nić go przed ude­rze­niem o asfalt, ale żad­nemu z nich nie udaje się zdą­żyć.

      Ten dźwięk.

      Krótki, głu­chy odgłos, póź­niej cichy trzask, a potem cisza.

      Malin patrzy na chłopca na asfal­cie i znów znaj­duje się na łące nad zwło­kami dzie­wię­cio­latka, któ­rego mor­dercy jesz­cze nie zna­le­ziono, który wyglą­dał, jakby wypluł go las, jakby niebo wyrzu­ciło go z wście­kło­ścią. Tego, który miał na piersi wypa­loną literę A.

      Zeke opa­no­wuje się pierw­szy.

      Odciąga Andersa Anders­sona od chłopca w stronę ich samo­chodu, sadza go na tyl­nym sie­dze­niu, uru­cha­mia sil­nik i wrzuca jałowy bieg, żeby zaczęła dzia­łać kli­ma­ty­za­cja. Anders­son posłusz­nie idzie z nim, jakby nie chciał mieć nic wspól­nego z cia­łem swo­jego syna. Jakby mógł je tam tak po pro­stu zosta­wić.

      Wie, że to już koniec.

      Malin wraca z Fanny do cie­nia, kobieta osuwa się na zie­mię. W oddali, w biu­rze, jej kole­dzy stoją z nosami przy­kle­jo­nymi do szyby, przy­glą­dają się roz­gry­wa­ją­cej się wła­śnie tra­ge­dii, o któ­rej będą opo­wia­dać do końca życia.

      Malin pod­nosi się, znów zosta­wia Fanny samą. Pod­cho­dzi do samo­chodu, wyciąga z bagaż­nika błysz­czący koc ter­miczny, roz­wija go i przy­krywa chłopca, jakby miało go to uchro­nić przed wyzię­bie­niem i wstrzą­sem.

      Potem przy­jeż­dżają karetki.

      Radio­wozy.

      Ambu­lans ma zabrać Andersa i Fanny Anders­so­nów do Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego, pro­te­stują, nie chcą zosta­wić syna samego, ale ich sprze­ciw nie jest tak silny, jak spo­dzie­wała się Malin. Może wyczer­pał ich upał, szok, stop­niowo docie­ra­jąca do nich świa­do­mość tego, co się tak naprawdę stało, poczu­cie winy, wstydu i smutku, które osta­tecz­nie musiało dopaść ich oboje, bo w końcu jed­nak jadą karetką, zosta­wiają przy­kry­tego kocem Oli­vera na wyas­fal­to­wa­nym par­kingu.

      Na miej­sce przy­jeż­dża Karin Johan­ni­son. Ona i Zeke obej­mują się, długo i w mil­cze­niu, jakby oka­zu­jąc sobie wdzięcz­ność, że żad­nego ner­wo­wego poranka nie popeł­nili takiego błędu.

      Malin opada na zie­mię pod drze­wem.

      Jest wyczer­pana.

      Myśli o Tove, ni­gdy w ten spo­sób o niej nie zapo­mniała.

      Co wła­ści­wie zaska­ku­jące, bio­rąc pod uwagę cały jej ego­izm, całe pijań­stwo, całe sza­leń­stwo.

      Malin patrzy w stronę samo­chodu, w któ­rym zmarł chło­piec. Tylne drzwi wciąż są otwarte, ma wra­że­nie, że sły­szy płacz, woła­nie o pomoc, mamu­siu, mamu­siu, tatu­siu, tatu­siu.

      Karin roz­po­czyna pracę. Ściąga koc z chłopca, foto­gra­fuje go, ofi­cjal­nie stwier­dza zgon. Karin należy do zale­d­wie sze­ściu osób w Szwe­cji, które są jed­no­cze­śnie tech­ni­kami kry­mi­na­li­styki i medy­kami sądo­wymi. Bada ciało, jakby było raczej rze­czą niż czło­wie­kiem. Potem sygna­li­zuje dwóm męż­czy­znom cze­ka­ją­cym przy karetce, że skoń­czyła.

      Zatrza­skują drzwi ambu­lansu, odpa­lają sil­nik i odjeż­dżają z chłop­cem. Na wszystko, dosłow­nie wszystko, jest za późno, myśli Malin.

      Karin pra­cuje dalej. Wydaje pole­ce­nia asy­sten­towi, ten pobiera próbki z tyl­nego sie­dze­nia samo­chodu, foto­gra­fuje auto, jego wnę­trze, pęsetą zbiera mate­riał z dzie­cię­cego fote­lika, grze­bie w schowku na ręka­wiczki.

      Tym­cza­sem w biu­rze Zeke roz­ma­wia z pra­cow­ni­kami Nyberga. Malin zdaje sobie sprawę, że powinna pójść mu pomóc, ale nie ma na to siły.

      – Wyglą­dał i tak cał­kiem nie­źle – mówi Karin. – Mimo wszystko. Mógł mieć dużo poważ­niej­sze obra­że­nia.

      Malin rzuca jej pyta­jące spoj­rze­nie, błaga wzro­kiem, by oszczę­dziła jej szcze­gó­łów, ale Karin cią­gnie:

      – Zda­rzało się, że dzieci pozo­sta­wione w roz­grza­nym samo­cho­dzie przed śmier­cią wyry­wały sobie włosy, roz­dra­py­wały


Скачать книгу