Pod słońcem. Julia Fiedorczuk
szkodę za kolczastym drutem wyprodukowanym z magnitogorskiej stali. Nie było czasu na pożegnanie.
Jeszcze tego samego dnia brygadzista pozwolił Piotrowi odejść. Ot, tak, bez wyjaśnienia. „Możesz iść”, powiedział. „Idź”, powtórzył niecierpliwie, oddając mu bumagę. Piotr poruszał się jak automat. Przy baraku już czekali nowi, następni w kolejce do raju. Piotr wcisnął papier głęboko pod koszulę i właściwie mógł ruszać w drogę. Zabierając z baraku kilka swoich szmat, natrafił jednak na niespodziankę: ktoś wcisnął pod jego siennik małe zawiniątko. Długo trzymał je w dłoni, zanim zdecydował się zajrzeć do środka. Były to owinięte w kawałek bawełny kamienie: zielone, błękitne i szarozłote bryłki minerałów, kolorowe plamki odcinające się od szarego tła. Ścisnął je w dłoni tak mocno, że wreszcie poczuł ból.
Odszedł tak, jak stał. Bez biletu na pociąg, prawie bez pieniędzy. Szedł dwa dni, zanim dotarł do torów kolejowych w okolicy Złatousta. Nie zatrzymywał się, nie oglądał za siebie, bojąc się, że mogliby go jeszcze dogonić, cofnąć mu pozwolenie, wpakować z powrotem do baraku. W Złatouście za wszystkie zaoszczędzone ruble przekupił kolejarzy, żeby pozwolili mu wsiąść do pociągu towarowego. Przejechał przez cały Ural na stercie węgla drzewnego. Drugi i ostatni raz podziwiał te góry: drapieżne skały, nieprzebyte lasy, ciągnące się przez setki kilometrów pasma wzgórz wypiętrzonych przez ziemię tysiące lat temu, dzikich i potężnych. Brzozy, na których wisiały jeszcze ostatnie żółte liście, lśniły chwilami w jesiennym słońcu jak przyprószone złotem. Wpatrywał się w ruchomy krajobraz, jakby to był jeden z tych filmów wyświetlanych w Krasnym Wostoku. Chwilami wydawało mu się, że dostrzega między skałami fioletowe drobiny ametystu, niebieskawe topazy, zielonkawe aleksandryty, różnobarwne serpentynity, różowy rodonit.
Niebo pękło nad drzewami i przez szczelinę w chmurach wlało się światło. Nocą chwycił mróz, trzymał ziemię w mocnym uścisku. Misza powoli otworzył oczy. Mróz pomalował szybę w fantastyczne kwiaty, zimowy brzask podbarwił je na pomarańczowo. Matka krzątała się przy kuchni. Zgrzytnęły drzwiczki od pieca, zahuczały płomienie. Luda jeszcze spała. Opadły ciężkie powieki i chłopiec osunął się z powrotem w sen. Skrzypnęły drzwi.
Nadzieja owinęła się szczelnie wełnianą chustą. Mimo to kiedy wyszła z chaty, mróz uderzył w nią bez litości. Skuliła się, żeby jej było mniej, i popędziła do kurnika. Szron obrysowywał ślady stóp, jej stóp i stóp jej dzieci, odciśnięte w ziemi, kiedy nie była jeszcze skrzepnięta. Kryształki lodu skrzyły się na gałęziach jabłoni, na poczerniałych, poskręcanych pojedynczych liściach, które nie zdążyły opaść. Z chwili na chwilę przybywało światła. Kury w kurniku zbiły się w zwarte stado, tak grzały się jedna od drugiej. „Ciiiip, cip, cip, cip, cip”, zawołała do nich kobieta. Sypnęła ziarna, przybiegły dziobać. Wyszła z powrotem na mróz. Wydało jej się, że coś słyszy, jakby ludzkie głosy od drogi. Stanęła i zaczęła nasłuchiwać, ale silny podmuch wiatru zagłuszył wszystkie dźwięki. Trzęsła się z zimna.
Misza znowu się obudził, tym razem gwałtownie, jakby wskutek jakiegoś hałasu. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale to tylko ogień głośno huczał w piecu. Matki w izbie nie było, Luda przewróciła się na drugi bok. Szyba nabiegła światłem, po drugiej stronie widać było błękit, poza tym nic.
Wygrzebał spod pierzyny szmacianego konika. „Patataj, patataj”, mówił do siebie, kiedy konik galopował po pagórkach z pierzyny. „Patataj, patataj”, konik jechał po śpiącej siostrze. Każdy poranek był dla Miszy początkiem jakiejś przygody, od rana do wieczora to tak długo, tyle mogło się zdarzyć. Rozśmieszyło go, że tak jeździ po siostrze, a ona cały czas śpi.
– Luda, Luda – szturchnął ją w ramię.
– Co – odpowiedziała niechętnie, nie otwierając oczu.
Znowu skrzypnęły drzwi, głośniej, gwałtowniej niż zwykle. Misza podniósł głowę i zobaczył matkę, a zaraz za nią dwóch mężczyzn, Grzegorza i kogoś jeszcze, dźwigających jakiś duży wór. Położyli go na podłodze, a wtedy Misza zorientował się, że ów worek ma głowę. Brodatą i rozczochraną. I ręce. I nogi. „Do drugoj komnaty”, powiedziała matka i wynieśli go.
Teraz już Luda całkiem się przebudziła. Popatrzyli z Miszą po sobie. „Papa wiarnuusia”, wyjaśniła. Misza nie zrozumiał. Jak to wiarnuusia? To dlaczego się nie rusza? Z drugiej izby dochodziły niespokojne głosy matki i mężczyzn. Wybiegł Grzegorz. Nie zwracając uwagi na dzieci, od razu wyszedł na dwór, by wrócić zaraz z kociołkiem pełnym śniegu. Postawił go na płycie, dołożył do pieca. Luda wstała i na koszulę naciągnęła wełnianą sukienkę. Przez uchylone drzwi próbowała zajrzeć do drugiej izby. Miszy znudziła się zabawa i z całej siły cisnął konika na podłogę. Wszedł pod pierzynę razem z głową. Postanowił, że w ten sposób przeczeka całe to dziwne zamieszanie.
Ale to się tak szybko nie skończyło. Przez cały ranek panowało poruszenie. Luda i Misza zgłodnieli. Pętali się po domu między dorosłymi, którzy wchodzili i wychodzili, aż do obiadu, a na obiad były same ziemniaki. Zaraz potem drugi mężczyzna poszedł, a Grzegorz przywiózł doktora, żeby tego papę obejrzał. Długo go oglądał, przez jakiś czas z drugiej izby nie dobiegały żadne odgłosy. A potem powiedział, że papa przeżyje albo nie. Jest w nim jeszcze dusza, ale głęboko schowana. Nie wiadomo, jak długo tam leżał, w zamarzniętych tatarakach przy rzeczce, zanim Grzegorz i ten drugi znaleźli go i jakimś cudem rozpoznali. Szczęście, że go znaleźli… Trzeba czekać. Zostawił jakieś mazidła w słoikach i poszedł.
Po południu Grzegorz zabił kurę. Nadzieja sparzyła pióra wrzątkiem i oskubała – wkrótce izba wypełniła się zapachem gotowanego mięsa. Misza zaczynał rozumieć, że papa, nie całkiem żywy, nie całkiem umarły, zostanie z nimi na długo. Kiedy nikt nie pilnował, wślizgnął się do drugiej izby, żeby się temu papie lepiej przyglądnąć. Na dnie zapadniętych oczodołów lekko drżały powieki. Krzaczaste brwi miały kolor popiołu, sterczały z nich pojedyncze włoski – tak długie, że chłopiec miał ochotę je szarpać; i szarpał.
Nadzieja oparła głowę o ciepły bok krowy – unosił się i opadał wraz z oddechem. Mleko płynęło cienkimi strużkami do cebrzyka, grzało dłonie. Krowa stała bez ruchu, ufna, spokojna, cierpliwa. Kobieta mówiła do niej: „Perło, moja Perło”. Krowa była jej największym bogactwem. Przez całą jesień Nadzieja suszyła siano, żeby zimą Perła miała co jeść, było to tak samo ważne jak zgromadzenie zapasów dla ludzi. Ścinała trawę na łące i zostawiała na słońcu. Po pewnym czasie przewracała ją widłami na drugą stronę. Kiedy całkiem wyschła, ładowała ją na wózek i wiozła do obory. Teraz, kiedy przyszła zima, Perła całymi dniami tylko żuła i żuła to bezcenne siano. Kiedy Nadzieja wchodziła do obory, przestępowała z nogi na nogę i cicho parskała. Nadzieja mówiła do krowy przeznaczonym tylko dla niej głosem. Proste słowa, takie, które każdy rozumie.
Perła niedawno urodziła swoje pierwsze cielę. Było to na początku jesieni, akurat ziemia szykowała się do zabrania w siebie części swoich dzieci, tego, co się dość latem na słońcu nażyło i co już musiało wrócić do domu. Dni stawały się coraz chłodniejsze, zaraz po zachodzie słońca z pól podnosiła się mgła. Jednego wieczoru, kiedy powietrze miało orzechowy zapach mokrych liści i dymu, Perła zaczęła krwawić i niespokojnie poruszać bokami. Nadzieja położyła dzieci do łóżka i pobiegła po Grzegorza. Przyszli do obory, przysiedli na taboretach i razem w milczeniu czekali. Perła była cała w sobie skupiona, nic do niej nie docierało, nawet obecność ludzi. Nadzieja znała ten rodzaj zamknięcia w sobie, bo sama go doświadczyła. Zwłaszcza za pierwszym razem, kiedy rodziła się Luda. Długo to wtedy trwało. Rytmicznie powracający ból zrobił się w pewnym momencie tak silny, jakby obejmował cały świat. Cała ziemia napinała się do granic swoich możliwości,