Pod słońcem. Julia Fiedorczuk
Bogactwa Uralu przyciągały awanturników, poszukiwaczy złota i przygód. Z biegiem czasu coraz częściej pojawiali się Rosjanie przybywający z serca imperium. Próbowali, z różnym skutkiem, pobierać od Baszkirów podatki dla cara. Czasem wracali zadowoleni, czasem wcale nie wracali. Pewnego razu któryś z nich zauważył, że w pobliżu dwóch górujących nad wioską wzgórz coś dziwnego dzieje się z kompasem. Ich bliskość zaburzała wskazania. Pod wpływem tego odkrycia nadano osadzie rosyjską nazwę: Magnitnaja.
– Magnitnaja.
– Tak to się zaczęło. Wkrótce ruszyło wydobycie rudy żelaza. Dwa wzgórza otworzyły przed ludźmi swoje wnętrza. Przez sto pięćdziesiąt lat wydobycie w kopalni opierało się na sile ludzi i zwierząt. Jakoś to szło. Nomadzi i Baszkirowie mieli zatrudnienie. Osada rozrosła się, ale bogactwo Uralu było niewyczerpane. Mówiono: „Ural to worek, w którym wszystko znajduje się w obfitości”. Skaliste góry, złotodajne rzeki, drogocenne kamienie, niedźwiedzie, wilki, lisy i jelenie, orły i cietrzewie, to wszystko i ten ludzki sen jakoś współistniało…
– Do czasu.
– Do czasu, bo i do Magnitnoj zawitała historia. Rewolucja i wojna domowa nie ominęły tego miejsca… Ludzie stracili domy i stada. Kopalnia stanęła.
– I zapanował głód, sprzymierzeniec despotów…
– Ty już znasz tę historię.
– Nie szkodzi. Opowiedz ją jeszcze raz.
Misza otworzył oczy, ale było jeszcze zupełnie ciemno, więc znowu je zamknął. Obok spała matka, po drugiej stronie siostra, połączone tunelem snu, gdzieś bardzo głęboko w mroku ze sobą zrośnięte. W płytszym mroku słyszał ich miarowe, spokojne oddechy i czuł ciepło rozgrzanych snem ciał. Miał przy sobie wszystko, czego potrzebował. Niczego, niczego nie pragnął. Był to jeden z ostatnich momentów w raju, ale o tym chłopiec wtedy nie wiedział. Ociężały od snu świat toczył się nieuchronnie w stronę brzasku, to jednak nie dotykało tych trzech ciał. Zasnął, nie wiedząc kiedy.
Piotr powiedział do swojego serca: „Tylko głupi włóczy się po świecie, zamiast pilnować domu i ziemi, głupi zostawia żonę, córkę i małego synka, i konia, i krowę, i las, żeby szukać wiatru w polu, jakiejś ziemi obiecanej, nowego, sprawiedliwego świata. Głupi, głupi, głupi”, strofował swoją duszę. „Nie masz raju na ziemi”, tłumaczył jej jak dziecku.
Ale serce, jak na złość, podsuwało słodkie obrazy dobrobytu stworzonego pracą ludzkich rąk, wizje rozległych, zatopionych w zieleni osiedli, gdzie ludzie odpoczywali po uczciwej pracy w nowoczesnych fabrykach, w których to maszyny odwalały najcięższą robotę, uwalniając człowieka od łamiącego kark znoju, dzięki czemu mógł on nie tylko odpoczywać, ale też urabiać swój umysł, czytać, chłonąć światło i wiedzę, spożywać owoce twórczości artystów i uczonych, zaczynać rozumieć świat i przez to powoli, powoli, ale o własnych chłopskich, robotniczych siłach wychodzić z niewoli narzuconej mu przez jego własną ciemnotę.
I zaraz pamięć podsuwała gorzką kpinę z tych marzeń: sklecone w nadrzecznym błocie ziemianki, a w tych ziemiankach ludzie podobni do błota, głodni i zmęczeni, i spracowane konie ciągnące wagoniki z rudą z magnetycznej góry, umęczone konie zamiast lokomotywy, której nie było, chociaż powinna była być, i obcą, chociaż niby zwykłą ruską mowę, brzmiącą tak, jakby ludzie odzywali się nie z głowy ani z serca, tylko pod dyktando wielkiego i strasznego snu, który się jeszcze nie ziścił, ale już nabierał ciała i pulsował od przelanej w morderczym wysiłku ludzkiej i zwierzęcej krwi – już rysował się na horyzoncie, jeśli kto umiał dobrze patrzeć.
Piotr prawie już nie czuł zimna, głodu ani zmęczenia, szedł mechanicznie, jak nakręcony. Dni spędzone w podróży zlały się w jeden ciąg, nie umiałby powiedzieć, ile ich przeszło, zupełnie jakby to była wieczność. Zniknął nawet ból w odmrożonych, poranionych stopach, dręczyły go tylko miraże, zlepki fantazji i wspomnień, tego, co chciał zobaczyć, i tego, co mu pokazywano, a także tego, co w końcu samo rzuciło się w oczy. Z otaczającej ciemności wyłaniały się kształty, urojone, ale cielesne – armia potężnych demonów. Odpędzał je, jednak były uparte i kiedy choćby na sekundę przestawał pilnować swojego serca, ukazywały mu się jakby wyświetlone na ekranie sceny z raju: złociste łany żyta wyhodowane wspólnym wysiłkiem kołchoźników, uśmiechnięte kobiety w prostych, schludnych strojach, wypiekające chleb dla zastępu bojowników o lepsze jutro. Bo byli bojownikami – on także – na wielkiej, sprawiedliwej wojnie. „Dajdżan?”, zawołał nagle, bo wydawało mu się, że towarzysz idzie obok niego – jeszcze przed chwilą szedł. Wszystko było tą wojną: wycinka drzew w tajdze, budowanie fabryk, wydzieranie ziemi jej bogactw, złota i kolorowych kamieni, sianie zboża, a nawet pieczenie chleba. Wojną sprawiedliwą. Wojną biednego człowieka. Gdzie kończy się prawda, a zaczyna sen? – zapytywał, ale nie znajdował odpowiedzi. Nie ma wojny bez ofiar, tak mu tłumaczono, nie ma wojny bez zgniłych ziemniaków i solonej wobły, od której godzinami chce się pić. Nie ma wojny bez głodu. Nie ma wojny bez ludzkich i zwierzęcych trupów. Gdzie kończy się niebo, a zaczyna piekło? Nie da się ich od siebie oddzielić, nie na tym świecie, nie w sercu człowieka, w którym wszystko jest przemieszane, jak doskonały kształt marzenia i jego wypaczone urzeczywistnienie, jak strach w oczach zdychającego konia i ulga człowieka, który mógłby być na jego miejscu, a nie jest – jeszcze nie.
Trzy, może cztery godziny marszu dzieliły go wciąż od domu. To nic, drobiazg w porównaniu ze szmatem drogi, który zostawił za sobą. Trzy, może cztery godziny i zobaczy żonę, córkę i małego synka. W kółko to sobie powtarzał. Jeszcze trochę wytrzymać i będzie mógł odpocząć. Ale niebezpiecznie było myśleć o odpoczynku, bo zaczynało go kusić, żeby zrobić to już teraz, od razu. Położyć się w miękkiej jak pierzyna grubej zaspie śniegu, zamknąć oczy. Chociaż na chwilę. Na chwilę przestać oddychać. Pragnął tego tak bardzo, że momentami sam tylko ciężar pragnienia stawał się gorszy od ciężaru drogi, ale wiedział, że jeśli sobie na to pozwoli, przegra. Nie obawiał się śmierci – już nie, tylko tego, że cały ten ogromny trud mógłby teraz pójść na marne. Przemierzył kawał świata, pieszo, pociągami na gapę, na półkach za bagażami, w wagonach towarowych. Chował się po lasach, przeprawiał przez rzeki, walczył z demonami wycieńczenia i gorączki, przyciskając do piersi ukrytą pod ubraniem bumagę z pieczątkami zezwalającymi na przekroczenie granicy. Ani na chwilę nie utracił wiary, że to jest możliwe. Że da się wrócić. Po obu stronach granicy znaleźli się tacy, którzy dali mu kawałek chleba, onuce, kąt do spania. Gdyby nie oni, zginąłby już dawno. Skoro jednak dotąd nie zginął, trzeba mu było żyć. Jeszcze dwie, może trzy godziny i będzie mógł powiedzieć: „Wróciłem”. Będzie mógł powiedzieć: „Przeżyłem”. Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden haust mroźnego powietrza. I jeszcze jeden. I jeszcze.
Chłopiec przewrócił się na drugi bok, zarzucając ramię na twarz matki, a dusza matki podeszła pod powierzchnię snu, tak blisko dnia, jak się tylko bez budzenia dało.
Jaskrawe gwiazdy świeciły nad drogą, słyszało się ich szkliste odgłosy, jak miażdżony kryształ.
– Mrozu się chyba nie boisz? – pytał Józek, wciskając mu te swoje gazetki z obietnicą raju.
– Pewnie, że się nie boję – odpowiedział wtedy zezłoszczony.
Który chłop bałby się mrozu? To było dwa lata wcześniej. Nie ufał temu Józkowi, ale gazetki przeczytał i potem długo rozmyślał o tym, co tam było napisane.
Nikt z początku nie ufał Józkowi, bo nie dało się dojść, co z niego za jeden, robotnik czy pan, czy może inteligent. Ubrany był porządnie, ale nie bogato. Mówił po polsku, nie po tutejszemu, ale polską władzę krytykował. Wyrażał się elegancko, ale i tak zwyczajnie, że do prostych ludzi to trafiało. Piotr zaczął go w końcu słuchać, a kiedy Józek to zauważył – bystry był – to już nie odpuścił. Opowiadał