Pod słońcem. Julia Fiedorczuk
naczyniem na rozkosz i ból.
Chłopiec budzi się, patrzy na nią i nie wierzy, że ona jest tu naprawdę. Przyciąga ją do siebie, kładzie na sobie, czuje jej miękki ciężar, zapach włosów, cierpki smak skóry, czuje to wszystko, czuje. Nie musi już szukać, wślizguje się w nią, jakby tylko wracał na swoje miejsce, porusza się leniwie, ciepły jeszcze od snu. Zofia przeczesuje palcami jego włosy, potem zaciska palce, ciągnie za loki, sprawia mu ból; jest to lekki ból, drobnostka, zabawa. Zofia zasypia z głową na płaskim brzuchu chłopaka. Za oknem zapada noc, Zofia straciła kontrolę. Zmarli robią, co chcą. Chłopak wysuwa się spod ciała śpiącej kobiety i idzie do swojego pokoju. Otwiera notes. Pisze. Ozdabia wpis rysunkami.
– Coś ci przeczytam – powiedział profesor Koniarski do półprzytomnego Miszy i otworzył księgę:
„Inter či kampoj antaŭ jaroj, sur monteto staris apud rivero, en betulareto, nobela domo ligna, sube masonita; de malproksime brilis murar’ blankigita, pli blanka eč, kontraste al verdo maljuna de poploj gin sirmantaj kontrau vent’ aŭtuna”.
– Dziwne – powiedział Misza. – Obcy język, a trochę jakby rozumiem: zieleń, rzeka, jesień… I zdaje mi się, że rytm jest znajomy, ale nie wiem skąd…
– Prawidłowo – odparł nauczyciel. – Człowiek, który wymyślił ten język, chciał, żeby wszyscy mogli łatwo go zrozumieć.
– Wymyślił? – dziwił się Misza.
– Tak. Pamiętasz przypowieść o wieży Babel?
– Ludzie chcieli zbudować wieżę… – zaczął opowiadać chłopiec. – Hen, aż do nieba. Ale to się Bogu nie podobało. Nie nrawiłos’. Więc pomieszał języki. Każdy zaczął mówić inaczej, nie szło się dogadać. I już nie mogli tak wysoko budować, no…
– Właśnie tak. A teraz wyobraź sobie: ten człowiek postanowił przywrócić ludziom wspólny język, język międzynarodowy, żeby znowu mogli się dogadać.
– Na przekór Bogu? – zdziwił się Misza.
– Tylko takiemu, który dzieli, skłóca ludzi i narody – odparł profesor trochę zniecierpliwiony. – Zresztą ten człowiek, on się nazywał Ludwik Zamenhof, nie chciał budować żadnej wieży, nie interesowały go bogactwo ani sława, pragnął tylko pokoju. Mówili o nim „Doktor Esperanto”. Doktor, bo był lekarzem, okulistą. A „esperanto” to znaczy: „ten, który ma nadzieję”. Piękne, n’est ce pas? Po prawdzie, miał on nadzieję… Nie chciał zniknięcia różnych języków Ziemi, ale tylko tego, żeby możliwe było spotkanie w połowie drogi. Jak uścisk dłoni. Wiesz, gdzie to wszystko się stało? – I nie czekając na reakcję Miszy, sam od razu odpowiedział: – W Białymstoku.
Misza słuchał z wielką uwagą. Oparł się łokciami o poplamiony atramentem stół i wbił wzrok w profesora. Koniarski zapalił belwedera i zaczął opowiadać: o dawnym Białymstoku, gdzie rozbrzmiewały różne języki, bo różne narody mieszkały tam obok siebie, czasem w przyjaźni, ale często we wrogości. I w Drohiczynie tak było, i po wsiach… Misza pewnie coś o tym wie, coś z tego pamięta – owszem, Misza pamiętał. Koniarski opowiadał o chłopcu, który w tym wielobarwnym, lecz niełatwym świecie dorastał, a patrząc na konflikty i kłótnie, zrozumiał, że chociaż wszyscy ludzie należą do jednej rodziny – do rodziny ludzkiej – to jednak dzielą się na wrogie klany, jakby to były różne gatunki. Że niektóre klany uważają się za lepsze od innych, to już Misza pewnie wie… No więc myśląc o tym wszystkim, Ludwik doszedł do wniosku, że to właśnie język, a raczej wielość języków rozdziela ludzi, prowadzi do nieporozumień i w końcu do nienawiści. Ludzie nie rozumieją się nawzajem i dlatego nie widzą, że pod spodem, pod tym, co ich z pozoru od siebie różni, są tacy sami, ulepieni z tej samej gliny, i że pragną tego samego.
– Ojciec Ludwika, Marek Zamenhof – mówił profesor – był nauczycielem języków obcych. Ludwik szybko się uczył, miał ogromny talent. A kiedy znał już kilka języków, wpadł na ten swój pomysł, żeby stworzyć coś w rodzaju pomostu, takiej jakby kładki pomiędzy różnymi językami. Mowę nieprzypisaną do żadnego narodu, do żadnego państwa. Język bez armii. Bez pieniędzy. Dostępny dla wszystkich, łatwy do nauczenia, oparty na kilku prostych zasadach. Wierzył, że ludzie zechcą chodzić po tej jego kładce. Że w ten sposób pokonają dzielącą ich przepaść, a wtedy skończy się nienawiść. Człowiek przejdzie tym mostem, spotka drugiego człowieka i zobaczy, że tak naprawdę nie ma różnych gatunków ludzi… Spotkanie w połowie drogi, jak uścisk dłoni.
„Prawdziwym domem człowieka jest jego język…”, przypomniał sobie Misza. Rosyjski, polski, francuski… Już przyzwyczaił się do tej myśli. Ale teraz przyszło mu do głowy, że te domy nie muszą być od siebie oddzielone, okolone murem i strzeżone, a wręcz przeciwnie, mogłyby być wolno stojące i otwarte, żeby dało się między nimi przemieszczać i wszędzie być u siebie, i tu, i tam, i pomiędzy.
Mijały godziny, profesor mówił o przeszkodach, na jakie natrafiał młody Zamenhof, o jego wątpliwościach i uporze. O pierwszym podręczniku i czekaniu, czy świat zareaguje. I o tym, jak pewnego dnia w progu domu Zamenhofa pojawił się elegancki pan, który przywitał się słowami: „Pozdrawiam pana, drogi mistrzu!” – „Salutojn, kara mastro!”. Po esperancku. Był to Antoni Grabowski. Z zawodu inżynier, z zamiłowania literat.
– Grabowski przetłumaczył potem na esperanto wiele ważnych dzieł, między innymi Pana Tadeusza. Fragment tego przekładu przeczytałem ci na początku dzisiejszej lekcji. Przyjrzyjmy mu się uważnie, słowo po słowie…
Profesor Koniarski dużo jeszcze Miszy tego dnia opowiedział.
Mia hejmo – napisał Misza w dzienniku tamtej nocy.
Tymczasem w nieodległym lesie wraz z tysiącami innych wsiąkały w ziemię prochy córek doktora: Zofii Zamenhof, lekarki, i Lidii Zamenhof, nauczycielki esperanto i wyznawczyni bahaizmu. Według zasad tej wiary, zgodnej z duchem esperanto, Bóg w różnych momentach zsyłał ludziom wielkich nauczycieli, dzięki którym ludzkość mogła się rozwijać. Nie ma między nimi żadnej hierarchii i wszyscy byli potrzebni, każdy w swoim czasie: Abraham, Kriszna, Zoroaster, Mojżesz, Budda, Jezus i Mahomet. Tuż przed wojną Lidia wyjechała do Stanów Zjednoczonych, jednak po paru miesiącach musiała wrócić do kraju. Przyjechała pod koniec 1938 roku i jeździła po Polsce, nauczając nadziei do czasu, aż żadnej nadziei już nie było.
Przyszła odwilż, lód zaczął pękać. Kiedy nie było Zofii, a czasem także kiedy była, Misza łaził nad rzekę, słuchał dźwięku przypominającego odległy, powoli przetaczający się grzmot, przechodzącego od czasu do czasu w gwałtowniejszy odgłos, jakby wybuchu. Woda, uwięziona przez długie tygodnie, wydostawała się na zewnątrz wszystkimi możliwymi pęknięciami, powietrze było przesiąknięte wilgocią.
Jednego dnia, kiedy poszedł tam po szkole, rzeka znowu płynęła, a na powierzchni unosiły się kawały kry. Osiadały przy brzegach, kołysały się, błyszczały w słabym jeszcze słońcu. Topniał śnieg, odsłaniając połacie zbrązowiałej zeszłorocznej trawy, odkrywając ziemię – surową, miękką, tkliwą, jak żywe ciało.
Zapach ziemi rozbudził zmysły chłopca, zaczynała się pierwsza wiosna jego dorosłego życia, życia, które nie znało jeszcze swoich granic i buzowało w nim tak, jak zaczynało już buzować pod ziemią i w wodzie – prawie go rozsadzało. Wkrótce miała pojawić się zieleń, kolor nadziei. Kiedy tak sobie szedł, z całą siłą wróciła do niego myśl o Zofii. Dreszcz przeszedł go na wspomnienie ciepłego ciała, zatęsknił do niej, cieszył się, że jest tak blisko. W myślach już rozgarniał jej kasztanowe włosy, sięgał do ust. Już do niej szedł. A raczej brnął przez rzekę błota, w którą zamieniła się główna ulica miasteczka.
Czy czuł, że coś się musi wydarzyć, czy tego chciał, czy czekał na coś? Czy zmieniające się pod wpływem nadchodzącej