Pod słońcem. Julia Fiedorczuk
inna rzeczywistość, wielki, nieodkryty, nieskończenie barwny świat.
Weszła do mieszkania, w środku było ciepło, co ją zaskoczyło, bo przeważnie kiedy wracała, było już wystudzone i zanim zdjęła płaszcz, brała się do rozpalania. Ciepło, zimno – stały refren zimowych dni, odmierzający czas skuteczniej niż zegary. Misza siedział nieruchomo przy stole w kuchni, nie czytał, nie pisał, nie jadł; widziała go na tle ściany, na której wisiało ślubne zdjęcie kobiety, jaką była Zofia, zanim wiatr historii zmiótł ją z powierzchni ziemi. Przystanęła zdziwiona, jeszcze nigdy tak go nie zastała. Jeśli w ogóle był w mieszkaniu, kiedy wracała, to przeważnie w swoim pokoju, coś czytał albo skrobał w notesie i nie pokazywał się, aż zawołała go na kolację.
Śnieg topniał we włosach i na rzęsach, spływając jej po twarzy. Misza wstał i w jednym momencie pokonując przepaść dzielącą dziecko od dorosłego, chłopca od kobiety, istnienie od istnienia, zbliżył się do niej. Kiedy kładł ręce na jej wilgotnych policzkach, patrzyła na niego szeroko otwartymi szaroniebieskimi oczami; gdy dotykał jej twarzy, próbował w nie zajrzeć, pragnąc dowiedzieć się, kim ona jest w głębi, w swoim mroku. Schwyciła jego nadgarstki, jakby chciała odtrącić tę jeszcze nieśmiałą pieszczotę, ale zamiast tego przytrzymała go przy sobie. W krótkim przebłysku zrozumiała, że oto został jej ofiarowany najbardziej kuszący i najbardziej niebezpieczny z darów – nadzieja. Nie chciała tego daru, ale przyjmowała go, już go przyjęła, bo inaczej się nie dało; Misza nie dostrzegł momentu jej oporu, czuł tylko to, co było potem: gotowość, przyjmowanie, otwarcie na to wszystko, co jej bezwiednie przynosił. Miała zziębnięte dłonie, palce wpijały się w jego nadgarstki. Pocałował ją, choć nie wiedział, jak to się robi, ale ona wiedziała. Mężczyzna ze zdjęcia pocałował ją ostatni raz w piękny sierpniowy poranek. Upał opadał wtedy na ziemię jak puch, teraz też było gorąco, od pieca i od ich pragnień. Zwolniła uścisk. Głaskał jej szyję, ukryte miejsce za uszami, a ona rozpuściła włosy – tyle w niej miał do odkrycia, tyle do poznania. Nie było już odwrotu. Nic od nich nie zależało i właśnie w tym momencie, nie na długo, wydawali się naprawdę wolni, jak para akrobatów w locie, dopóki można wierzyć, że lot będzie trwał już zawsze. I to było na zawsze: chwila, w której rozpiął guziki jej płaszcza, a ona zrzuciła go z ramion na podłogę, kiedy wziął ją za rękę i poprowadził do swojego pokoju, tego naprędce skleconego domu, do siebie. Miała na sobie tę samą wełnianą sukienkę, którą nieraz już przed nim w wyobraźni zdjęła. Teraz jej w tym pomagał. Inaczej niż w jego powtarzanych tak często fantazjach, pod spodem nie była jeszcze naga, zaczął więc pierwszą wielką wyprawę w nieznane, pierwszą przygodę – odsłanianie skrawków miękkiej skóry, na udach, na brzuchu. Położył ją na swoim łóżku, na swojej poduszce, na pierzynie, która niedawno przybierała jej wyobrażony kształt. Teraz ona tu była, prawdziwa i ciepła. Rozebrał się szybko i niezdarnie, a potem położył przy niej. I jego ciało stanowiło tajemnicę, choć dla niego samego raczej niż dla kobiety, która wiedziała wszystko – która była i tajemnicą, i mądrością. Miał wrażenie, że tonie, że oboje toną. Ale nie bał się tego, chciał z nią iść w głębinę i już nigdy, przenigdy nie wynurzyć się z tej toni. Schowani w miłości, na skrawku miękkiego dna obmywanego ciepłym światłem łaskawego, dalekiego księżyca, jedli nocą kawałki chleba maczane w ciepłym mleku, a śnieg padał i padał za oknem.
Śnieg padał i padał, okrywając rzekę grubą, czystą kołdrą; człowiek jej nie tknął aż do następnego dnia, ale ten, który rano przechodził, zobaczył ślady wilków. Poznał, że to wilki, bo każdy ślad był wydeptany przez wiele łap. Tak chodzą wilki: pierwszy wyznacza szlak, kolejne trafiają łapami w wydeptane miejsca. Dla dwojga kochanków świat skurczył się do rozmiarów jednego skąpo umeblowanego pokoju i przez tych parę spędzonych razem godzin był to świat kompletny. Do rana śnieg usypał wokół nich delikatną jak puch barykadę.
Wszystko jest czekaniem…
Misza idzie do szkoły lekki, jakby nic nie ważył, idzie, ale prawie nie dotyka stopami ziemi, po której zewsząd spływają do rzeki strumienie burej wody. Przed szkołą stoją kałuże i Misza cieszy się, że ma buty. Szkoła. Lekcje. Chłopcy w jego klasie mogą już palić z nauczycielami. Misza nie pali ani nie pije, a mimo to jest dorosły, najdoroślejszy ze wszystkich. Nie zapiął płaszcza, nie zawiązał szalika. Żartuje z kolegami w ich języku. Śmieje się i jest śmieszny. W ich języku nie dałby jednak rady wyrazić tego, co przeżył i co przeżywa. Pierwszy raz cieszy się ze swojej inności, nosi ją jak królewski płaszcz.
Zofia uśmiecha się w pracy, parzy kawę kierownikowi spółdzielni i uśmiecha się, prawie już zapomniała, jak to się robi, a teraz się uśmiecha. Władka to widzi i jest zmartwiona. Widzi, że Zofia nosi w sobie tajemnicę, i nie wie, co to za tajemnica, ale przeczuwa, że uśmiech jej przyjaciółki musi mieć swoją ciemną stronę, jeszcze niewidoczną, ale rzeczywistą, bardziej rzeczywistą niż to, co widać na wierzchu, ocierającą się o szaleństwo i grzech. Nie wiadomo, skąd Władka to wie – ale wie to tak, jak ryby i drzewa wiedzą, że już idzie wiosna.
Zofia, w chmurze ciemnej słodyczy, odgrodzona od świata, uśmiecha się. Siada za swoim biurkiem, otwiera zeszyt, księguje, co jest do zaksięgowania, pisze okrągłym, nieco dziecinnym pismem, pisze, co jest do napisania, i nie przestaje się uśmiechać.
Misza idzie do profesora, ale nie może skupić się na lekcji. Zdania odbijają się od niego, robi błędy w czytaniu, zapomina słów. Profesor to widzi – ale o nic nie pyta, to się nazywa przyjaźń. Widzi także to, że Misza jest już dorosły. Na każdą okazję jest jakiś wiersz, jakieś słowo: krasota, la beauté. Profesor chciałby wybrać coś pięknego na tę okazję, ale rezygnuje; rozumie, że chłopak sam musi znaleźć słowa. Misza rozgląda się po pokoju, ciemnym, ledwo umeblowanym: z każdej rzeczy bije ciepły blask – to inny, nieskończenie barwny świat prześwituje przez owe powszednie sprzęty.
Kto o tym decyduje? – zastanawia się późno w nocy, ślęcząc nad dziennikiem, kiedy Zofia już śpi. – Idę przez te dni, jakbym brodził we mgle, czas zdaje się płynąć powoli, a potem nagle kurczy się i zaraz myślę, że te ostatnie tygodnie były jedną chwilą. Jestem w czasie i jestem na zewnątrz, sam się sobie przyglądam, jakbym był bohaterem książki, którą czytam albo piszę. Ale czy to ja ją piszę?
Wszystko jest czekaniem, aż jedno, a potem drugie, wróci do domu otoczonego burymi strugami wody, owiniętego ziąbem przedwiośnia, aż znowu się odnajdą, pod ubraniami, pod warstwami jego i jej przeszłości, w poprzek przepaści, która ich od siebie oddziela. Żadne z nich o tym nie decyduje. Idą za zasłonkę, do jej łóżka pełnego zmarłych i zmarli wycofują się w najciemniejszy kąt, skoro żywi jeszcze raz przepuszczają przez swoje ciała rwącą, bezimienną rzekę. Zofia jest piękna, kiedy leży na zmęczonym łóżku z rozpuszczonymi włosami. Misza jest dorosły, kiedy całuje jej szyję, zagłębienie pod obojczykiem, brzuch gładki i miękki, tak różny od jego chłopięcego, twardego brzucha. Szuka słów, ale nie znajduje.
Wieczorem notuje: Miłość jest bezdomna.
Misza znajduje piękno i je wypowiada; mówi do Zofii wierszami. Zofia nie wierzy wierszom, ale udaje, że wierzy. Kłamać w ten sposób to się nazywa miłość.
Wszystko jest czekaniem, praca, szkoła i kupowanie chleba. Aż się znowu znajdują w domu okolonym murem z wilgotnego powietrza, opasanym piosenkami wiatru. Grzeją wodę w dużym garze, dużo ciepłej wody, Zofia włazi nogami do gara, Misza powoli myje jej stopy, Zofia rozcapierza palce, śmieją się, on by tak nie umiał. Dziesięć palców, dwa bardzo malutkie, prawie bez paznokci. Misza obmywa kostki, łydki, uda Zofii, to jest niebezpieczne, dzieje się w pełnym świetle, ciało Zofii nie jest doskonałe i w tej niedoskonałości otwierają się drzwi do jeszcze innego kochania – to się nazywa czułość. Misza włazi do gara, ciało Miszy jest doskonałe, Zofia je obmywa i to także jest niebezpieczne.
Władka widzi uśmiech Zofii i martwi się.
Czułość