Pod słońcem. Julia Fiedorczuk
do domu i na razie o wszystkim zapomniał.
Bo przecież w domu była Zofia, realna i bliska. Stała przy kuchni, przylgnął do jej pleców, obejmował ją, całował czubek jej głowy, sięgał do piersi schowanych pod zgrzebną sukienką. „Zaczekaj – powiedziała – bo mi się przypali”. Ale nie chciał czekać, był niecierpliwy, bał się, że zapomni, że już zapomniał wszystko, czego się od niej nauczył, potrzebował kolejnej lekcji. Cieplej jest dwojgu, kiedy kładą się razem, cieplej niż jednemu. Zofia, wydobyta z ubrania, patrzyła na chłopca zza zasłony włosów, chciał dostać się do jej oczu, do opalizującego na ich dnie smutku, ale im natarczywiej wpatrywał się w te oczy, tym głębszy, tym bardziej nieprzenikniony stawał się ich mrok. Snop przedwiosennego światła zamiatał podłogę, Misza szeptał coś do jej ucha, ale nie rozumiała, możliwe, że to było w jakimś obcym języku – ach, ten Misza, ach, te jego książki pełne dziwnych, pięknie brzmiących słów. Udała jednak, że rozumie, i uśmiechnęła się uśmiechem bardziej zagadkowym niż najbardziej tajemniczy wiersz. Miłość to pakt – pisał Misza dużo, dużo później – pakt, że żadne z dwojga nie zapali światła, nie odsłoni zasłony, nie zdradzi reguł gry. Zofia przyciągnęła go mocno do siebie i wbiła paznokcie w skórę jego pleców, zabolało trochę za mocno – o wiele za mocno – ale ból zmieszał się z rozkoszą. Kto to w końcu wie, gdzie jedno się kończy, a zaczyna drugie?
Przedwiośnie: poznawanie Zofii. Codziennie od nowa. Śpiącej Zofii, Zofii przebudzonej, Zofii roześmianej, Zofii zatroskanej, Zofii zajętej pracą, Zofii pochylonej nad miednicą pełną parującej wody, Zofii leżącej z zamkniętymi oczami z ramieniem pod głową. Poznawanie ramienia Zofii, kiedy ona leży, białego i miękkiego. Oglądanie jej lekko wystających obojczyków, piersi rozchylonych na boki, ciemnych sutków z szeroką otoczką, smakowanie wklęsłości pępka. Próbował sobie Zofię opisać, ale brakowało mu słów, próbował zapamiętać, ale nie da się zapamiętać rozkoszy, bo nie można jej oddać słowami, dlatego codziennie od nowa musiał odrabiać tę samą lekcję: poznawanie ustami, poznawanie dłońmi, spoconą skórą, oddechem.
Snop przedwiosennego światła zamiata podłogę. Zofia ma zamknięte oczy. Misza widzi zmarszczki wokół nich, ma ochotę delikatnie gładzić je palcami, ma ochotę objąć jej twarz dłońmi i trzymać ją tak bez końca, jak bezcenny, bardzo kruchy skarb. Znowu uchylają się drzwi. Misza zagląda przez szczelinę w czasie i widzi sporo od siebie starszą kobietę. Kobietę, która dużo już przeżyła. Poznała ogromny ból. Widzi siebie, młodego i głodnego, z całym życiem przed sobą. Widzi zmarszczki wokół oczu Zofii i bruzdy wokół jej ust. Chciałby je całować, bez końca pieścić ustami i językiem, ale boi się. Nie robi tego. Wycofuje się i zamyka za sobą drzwi.
Długo leży obok Zofii, pogrążony w dziwnym smutku, w końcu jednak zasypia twardym snem – to przywilej młodości. A kiedy się budzi, jest wiosna: wszystko rośnie jak szalone, z dnia na dzień zmieniają się widoki, rzeka płynie i płynie wszystko, co w niej żyje. Ludzie wychodzą przed domy, zdejmują płaszcze, wystawiają zmęczone twarze na słońce. Zieleń wypiera szarości, opatruje wystygłe zgliszcza. Pamięć blaknie i wszystko, co oddycha, zwraca się ku przyszłości.
– Cosik się tam rozwrzeszczało, zza płota, o, tam, od strony lasu – opowiadała matka Zofii. – Oj, ale to się rozwrzeszczało, już to jakby dziecko, już to jakby kot albo inne zwierzę obdzierane ze skóry. Diabeł jakiś, Płaczennica. Obie się przebudziłyśmy, nie, Majuśka? – zwróciła się do dziewczynki, a ta pokiwała głową. – Cimno jeszcze było, całkiem jeszcze noc.
– Oj tam, zaraz diabeł. Co też mama opowiada, tylko dziecko straszy.
– Tak, córuchna, ty się nie śmij. Tera to ludzi od diabłów nie odróżni, żywych od trupów nie odróżni. Gorzej niż we wojnę. Jak kto poszedł do lasu, to człowiekiem nie wrócił, oj nie. Tego chłopaczka od Miciaków pamiętasz? Już, że pamiętasz. Toż to jeszcze dziecko było we wojnę. Kiedy starego Miciaka wywieźli, un poszedł do lasu, że niby z partyzantami. A teraz z bandą na wsie napada, uni gorsze od diabłów. W zimę to się trochę pochowało, tylko strach po drzewo do lasu było chodzić, bo tera w lesie więcej diabłów niż drzew. Ale jak tylko przyszły roztopy, od razu stodołę w drugiej wsi spalili. To nie ludzie, córuchna, i to nie zwierzęta. Mnie to się widzi, że uni ze ziemi wychodzą. Jak była zamarznięta, to nie tak. Teraz, kiedy rozmiękło, wszystko znów wyłazi. Żywe i martwe.
– A jak się matce te ostatnie mrozy przetrwało? – spytała Zofia. – Drewna na opał starczyło?
– Ledwo, ledwo – odpowiedziała kobieta. – Brat twój pomaga wiele. A jeszcze pies. Bez psa nie ma jak.
Dziewczynka siedziała nieruchomo, trzymając w rękach zawiniętą w sreberko czekoladę. Była mała, maleńka.
– Odłóż to na razie – powiedziała Zofia i posadziła ją sobie na kolanach. – Ciężka jesteś – zaśmiała się. – Babcia cię dobrze karmi.
Dziewczynka znowu pokiwała głową.
– A pewnie, że dobrze karmi. Dzieciak musi jeść. Może kiedy urośnie. A ty co taka chuda? Bieda tam u was w tym mieście? Jak taka chuda chłopa nowego znajdziesz?
– Nie potrzebuję chłopa – stwierdziła Zofia. – Jednego już miałam.
– Co było, to się nie wróci – powiedziała matka. – A żyć dalej trzeba.
„Niby dlaczego trzeba?”, zapytała samą siebie Zofia w myślach, ale na głos powiedziała:
– Do szkoły ją posyłacie?
– Jak się zrobi cieplej, to i puszczę – obiecała stara.
– Umiesz czytać? – spytała Zofia.
– Umi, umi – odpowiedziała za nią babcia. – Umi litery, cyfry umi, co jej tam więcej potrzeba. Krowę wydoić też umi, dla kur ugotować też umi.
Dziewczynka siedziała sztywno jak lalka.
– Co jak mnie zabraknie? – zapytała nagle matka. – Co z nią wtedy zrobisz?
– Mama nas wszystkich przeżyje – powiedziała na to Zofia.
– Kiedyś ludzie twardsze byli niż dziś.
Wieczorem zrobiło się bardzo zimo. Spały wszystkie trzy w jednym łóżku, przy piecu. Przed pójściem spać matka zaryglowała drzwi, żeby jakich diabłów z lasu nie nalazło. Zmówiły pacierz i weszły pod pierzynę. Kobiety po bokach, Majutka w środku. Matka szła spać z kurami i Zofia spodziewała się, że długo nie zaśnie, ale ku jej zdziwieniu sen nadszedł prawie natychmiast. Próbowała jeszcze o czymś myśleć, o Miszy, o córce, ale myśli zaczęły się mieszać z sennymi wizjami, ciało zrobiło się ciężkie i odpłynęła. Kiedy się następnego dnia obudziła, było już widno. Matka krzątała się przy kuchni, dziecko leżało z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit. Przytuliła ją, tę Calineczkę, tak jak umiała.
Kiedy się z matką pod płotem żegnała, Majutka szarpnęła kilkakrotnie za rękaw jej sukienki. Miała w ręku patyk i tym patykiem powoli, starannie, napisała w rozmiękłej ziemi: MAMA.
Litery wyroiły się jak pszczoły, próbuje układać z nich zdania, ale one wymykają się, odlatują w stronę zapachu – pachnie czeremchą, mocno, ach, jak mocno. Chciałby je złapać, przywrócić do porządku, niech już mu wreszcie powiedzą, co jest do powiedzenia, jednak boi się, żeby go nie pogryzły. Aż trzy go kiedyś użądliły w policzek, spuchła mu cała głowa. Komu się pod ulem zagrzebała rojnica, temu się będą roiły. Gada trzeba karmić bułką maczaną w ciepłym mleku, wtedy będzie rósł. Misza czuje w ustach smak słodkiej bułki, gdy podąża za wonią czeremchy. Kiedy umiera pszczelarz, umierają pszczoły. Gdzie one się podziały? Zboże jeszcze zielone po dwóch stronach drogi, a środkiem idzie dziewczyna. Chciałby się przywitać, tylko przeszkadza mu bułka, próbuje ją przełknąć,