Pod słońcem. Julia Fiedorczuk

Pod słońcem - Julia Fiedorczuk


Скачать книгу
„Bierz los w swoje ręce, bo teraz już można”.

      Za Brześciem zrobiło się puściej, bezładnie porozrzucane chałupy jakby biedniejsze. Minęło pierwsze podniecenie, podróż zaczęła się dłużyć, zdrzemnął się. W Stołpcach czekali parę godzin na kontrolę. Dużo było takiego czekania. I wreszcie pociąg powoli przetoczył się przez udekorowaną czerwonymi chorągwiami bramę, podobną do tej, którą stawiają na przyjazd biskupa w katolickiej wsi. „Rewolucja zetrze wszystkie granice”, tak było na niej napisane; i jeszcze: „Cześć klasie pracującej Zachodu”. Piotr poczuł wzruszenie.

      Pojawiły się miasteczka. Porównywał to, co widzi, z tym, co mu opowiadano, widział murowane domy, niektóre piętrowe, wysokie kominy fabryk, jakieś zakłady i wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy jego żona za parę miesięcy przemierzy tę samą trasę – czy to wszystko spodoba się dzieciom? Odległości były po tej stronie ogromne, pociąg toczył się jednostajnie i rytm wchodził głęboko w ciało, godziny zlewały się jedna z drugą, a potem nawet dni. Zasypiał i budził się, a przez większość czasu trwał jakby na granicy snu i jawy, pogrążony w wizjach przyszłości. Ludzie wsiadali i wysiadali. Grupa kołchoźników jechała do tajgi pracować przy wycince drzew, tak jak on, mieli ze sobą suszone rodzynki, którymi go poczęstowali. Słabo mówili po rosyjsku, między sobą gadali cicho po swojemu. Z daleka minęli Moskwę, w nocy na niebie było widać łunę od świateł. Dalej jakieś miejscowości, o których nigdy nie słyszał, potężna Wołga i powolne wkraczanie w inny, obcy świat. Wreszcie – Ural. Przejechawszy wezbraną od wiosennej powodzi rzekę, pociąg wpadł między skaliste góry. Wierzchołków nie dało się dostrzec z wagonu, ale tuż za oknami przesuwały się masywy skał. I zaraz pociąg zagłębił się w dolinę wśród łagodniejszych, porośniętych lasem wzgórz. Tak pięknie! Kilometrami ciągnęły się płachty łąk. Dolinami płynęły rzeki, raz po raz, jak klejnoty, błyskały jeziora.

      – Dajdżan?

      To było prawie rok później. Miał już za sobą całe lato w tajdze, pracę ponad ludzkie siły, od świtu do nocy przy wycince i spławianiu drzew, miał za sobą ból w całym ciele, zmęczenie i głód, i komary, o których mówiło się, że są straszniejsze od niedźwiedzi, i były straszniejsze od niedźwiedzi. Znał już spanie na zapchlonym sienniku w wieloosobowym baraku i znikanie ludzi, i strach. Strach, który dzielił, sprawiając, że jeden drugiemu nie ufał. Jesienią przerzucili go na południe, zapakowali do bydlęcego wagonu i razem z innymi powieźli, gdzie ręce do pracy były pilniej potrzebne, bo wokół największej na świecie huty żelaza trzeba było budować nowe fabryki i miasto. Kazali mu budować rusztowania, więc budował. Jeszcze czekał, jeszcze chciał wierzyć, że sen zacznie się ziszczać, że pod zasnutym dymem stepowym słońcem dostanie swoją dolę. Jeszcze pisał do domu, że na razie ciężko, że budowanie nowego świata zajmuje więcej czasu, niż planowano, ale uda się, na pewno się uda.

      – Dajdżan?

      Teraz miał już za sobą zimę na Uralu. Wstawanie po ciemku w trzaskającym mrozie, bez światła, bo brakowało żarówek. Palenie machorki zawiniętej w gazetę, kiedy nie było co jeść. Pracę na wysokości przy lodowatym wietrze, od którego ludzie czasem zamarzali i zamarznięci opadali na dół jak ulęgałki, z głuchym plaśnięciem. A inni nie przerywali pracy, bo śmierć stała się czymś całkiem zwyczajnym, co próbował w jakiś sposób wytłumaczyć w listach do Polski i co jego żona bardzo dobrze zrozumiała, bo w odpowiedzi napisała o pewnym lekarzu z Siemiatycz, który wystawi odpowiednią bumagę.

      Pewnego dnia po robocie szedł spać, było już ciemno, skręcił pomiędzy dwa szeregi baraków i wydawało mu się, że dotarł na miejsce, gdy nagle zobaczył nieznajomych ludzi i zdał sobie sprawę, że pobłądził. Wszędzie wszystko wyglądało tak samo. Zjawy zrodzone z ciemności przesuwały się obok niego w milczeniu, opanował go strach i ogarnęła tęsknota za domem tak silna, że przez chwilę z bólu nie mógł oddychać. Kręcił się w kółko, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić.

      A potem naprawił się ten tajemniczy kompas, który nas zwykle prowadzi tam, gdzie mamy trafić, i odnalazł swój barak. Od tamtej pory czekał już nie na swoją dolę, tylko na list z Polski, z bumagą od siemiatyckiego lekarza zaświadczającą, że żona ciężko chora i nie ma komu zadbać o dzieci, więc on, Piotr, koniecznie musi wracać. Znowu było lato i znikali ludzie, a pozostali przy życiu morderczym wysiłkiem podtrzymywali marzenie o lepszym, sprawiedliwszym świecie. Mówili: „Dzieci będą z nas dumne…”.

      – Dajdżan, nie tęsknisz czasem za tym, jak to dawniej było?

      – Nie – odpowiedział.

      Akurat tamtego dnia dźwigar spadł na jednego z robotników i zabił go na miejscu. Tamten jakby sam się o to prosił, wlazł nie tam, gdzie trzeba, to się często zdarzało, bo młodzi, nieprzyzwyczajeni do takiej pracy, nie umieli uważać. Właśnie głośno śmiał się z czegoś, co ktoś inny powiedział, i wtedy nagle spadł ten dźwigar, trafiając go prosto w głowę. Śmiech zgasł, ale zanim człowiek upadł na ziemię, zdążył jeszcze zrobić taką minę, jakby bardzo się zdziwił. Wyszło to tak komicznie, że wszyscy śmiali się jeszcze, kiedy ten człowiek padał, a nawet kiedy już leżał na ziemi w kałuży krwi. Cóż, wsiegda umirali. I wsiegda budut umirat'.

      – Tęsknota niczego nie przywróci – powiedział nagle Dajdżan, ale Piotr już spał.

      Nadszedł wreszcie list z Polski. List z bumagą. Nadzieja nie pisała dużo, tylko tyle, że żyją i mają co jeść. Do tej pory wszystko jakoś znosił, zmęczenie i głód, rozczarowanie i samotność, ale trzymając w ręku dokument ze swoim nazwiskiem, który przebył całą drogę stamtąd, poczuł, że skorupa, którą wyhodował, żeby przetrwać, i w której chował się przed tym wszystkim, czego nie mógł do siebie dopuścić, zaczyna się kruszyć. Skoro kawałek papieru mógł przebyć tę dzielącą go od domu drogę, przekroczyć Wołgę i Ural, skoro mógł go w tym ludzkim mrowisku odnaleźć, to znaczy, że on, Piotr, nadal istnieje, że nie zlał się zupełnie z masą ludzkich ciał drążących tunele w dwóch niewyględnych pagórkach i że istnieje także tamten drugi świat, a w nim drodzy mu ludzie: żona, córka i malutki synek. Skoro list pokonał tę drogę, to może i jemu się uda?

      Wszystko zależało od człowieka, na którego trafi sprawa, od nastroju tego człowieka, od jego słów. Puszczą, pozwolą odejść czy uznają za podejrzany element i potraktują jak wroga rewolucji? W pierwszym wypadku miałby szansę wrócić i zacząć wszystko od nowa. W drugim czekała go śmierć. Uświadomił sobie, że tak czy inaczej czas spędzony w Magnitce dobiegał końca. Nie będzie kolejnej zimy na Uralu.

      Pracował tego dnia najlepiej jak mógł, chociaż jego serce biło gdzie indziej, w przyszłości, przez co miał wrażenie, że stoi na zewnątrz samego siebie i z boku siebie przy pracy ogląda. Opuchnięte, zniszczone dłonie dobrze znały swój fach. Cokolwiek było do zrobienia przy drewnie, robiły. Obserwował je, jakby do niego nie należały, jakby same się sobą rządziły. Dzień dłużył się bezlitośnie, jak zawsze wtedy, kiedy człowiek bardzo na coś czeka – na coś złego albo dobrego.

      Wieczorem, po pracy, podszedł do brygadzisty. Dłonie nadal żyły własnym, osobnym życiem. Wręczyły brygadziście bumagę. Brygadzista obejrzał, przeczytał. Powiedział, że sam nie wie. Ale papier zabrał i obiecał przekazać komu trzeba. Piotr nie mógł zasnąć tej nocy. Przewracał się z boku na bok na pryczy, ale sen nie przychodził.

      – Zapalisz? – zapytał w końcu Dajdżan.

      – Zapalę.

      Palili przez dłuższą chwilę w milczeniu, aż Dajdżan zaczął mówić. Piotr nie podążał za opowieścią, tylko trzymał się głosu, to mu wystarczyło. A potem na prośbę Dajdżana on także opowiedział o swoich stronach i ludziach, o swoich bliskich. Tak, ogrzewając się wzajemnie opowieściami, przetrwali do rana.

      Następnego dnia nic się nie działo. Rano rozległ się gwizdek,


Скачать книгу