Moja osoba. Łukasz Najder

Moja osoba - Łukasz Najder


Скачать книгу
ten dziwny, nieprzyjazny świat. Wtedy, gdy wszystko jeszcze mogło się udać.

      Korzystałem z: Barbara Klich-Kluczewska, Rodzina, tabu i komunizm w Polsce, Kraków 2015 ¶ Historia ojców i ojcostwa, red. Jean Delumeau, Daniel Roche, przeł. Jan Radożycki, Maria Paloetti-Radożycka, Warszawa 1995 ¶ Historia życia prywatnego, t. 5: Od I wojny światowej do naszych czasów, red. Antoine Prost, Gerard Vincent, przeł. Katarzyna Skawina, Antoni Pierchała, Edyta Trojańska, Wrocław 2000 ¶ Dorota Majka-Rostek, Zaangażowane ojcostwo. Specyfika współczesnego wzorca kulturowego, „Kultura i Historia” 2011, nr 20, bit.ly/2RVpVdp [dostęp: styczeń 2018] ¶ Igor T. Miecik, Narodziny nowego ojca Polaka, newsweek.pl, 23.06.2017, bit.ly/2RHYWBF [dostęp: styczeń 2018] ¶ Dorota Romanowska, Dzień Ojca. Dlaczego warto być tatą?, newsweek.pl, bit.ly/38waHSt [dostęp: styczeń 2018] ¶ Joanna Włodarczyk, Być tatą. Wyniki badania polskich ojców, „Dziecko Krzywdzone. Teoria, badania, praktyka” 2014, nr 3.

       Silent disco

      Część I

      Naprawdę krótka historia ciszy i hałasu w Polsce

      Jeśli żyłeś w schyłkowej fazie PRL-u, pamiętasz inny świat. Ale – spokojnie. To nie jest ta opowieść o ejtisach, którą tak dobrze znamy. DeLorean zostaje w garażu. Interaktywne muzeum nostalgii, w którym generał Jaruzelski, wyśpiewując hity Kombi, obsługuje saturator, ekrany tętnią od 5–10–15, a hostessy w kostiumach Sigmy i Pi roznoszą na srebrnych tacach kreski vibovitu, jest dzisiaj zamknięte. O syfie, pięknie i zwyczajności tamtych czasów można opowiedzieć na tysiąc sposobów. Żaden z nich jednak nie będzie wolny od zniekształceń, żaden – czysty. Wspomnienia należą do wspominającego. Są pochodną nie tylko realnych, osobistych doświadczeń – i echem cudzych przeżyć – ale również poglądów i statusu. Przeszłość to widok z okna twojego obecnego mieszkania. Na przykład ja pamiętam, że było ciszej.

      Oczywiście w Polsce przed rokiem ’89 nie obowiązywały jakieś wyśrubowane normy hałasu, obywatele zaś nie przemieszczali się, bezgłośnie lewitując. Na dodatek – w milczeniu. Wyjaśnienie tego zjawiska, czyli kontrastu między rozjazgotanym teraz a wtedy wprost z Erika Satie, okaże się całkiem banalne. Po prostu na skutek niedoboru wszystkiego i technologicznego zapóźnienia Polski Ludowej typowe źródła łoskotu, takie jak auta, sprzęt hi-fi, małe AGD i rakiety kosmiczne, należały do trudno dostępnych towarów luksusowych. Przynajmniej w Łodzi, na tych naszych przedmieściach, gdzie właściciela bordowego dużego fiata bądź unitry z kolumnami znano z imienia i nazwiska – podobnie jak opalizujących półbogów dysponujących telefonem – a w ciepłe weekendowe popołudnia mogliśmy grać w piłkę na ulicy i przez dobre kilkanaście minut naszej tiki-taki nie przerywał żaden polonez ni żuk.

      Rzecz jasna i w PRL-u zgrzytały tramwaje, huczały budowy i fabryki, gęsty, ambientowy poszum wisiał nad skrzyżowaniami wielkich miast. Zdarzały się imprezy okolicznościowe z użyciem akordeonu, wesela wyprawiane w domach, a nawet późnonocne misteria wokół magnetofonu Kasprzak. Dzieci zbijały się w rozwrzeszczaną podwórkową hordę. Ci, którzy przebywali na stałe w strefie rażenia warkotem lub Wham!, mają z pewnością odmienne zdanie i wspomnienia zupełnie inne od moich, w znacznej mierze bukolicznych. Ale nic już na to nie poradzę. Świat, w którym uczestniczyłem, ta peryferyjna Łódź doby Niewolnicy Isaury, Uwe Amplera i Papa Dance, raz po raz jakby zwalniał, wręcz nieruchomiał i okazywał się dekoracją świata, planem filmowym, na którym trwa przerwa.

      Pamiętam ciche noce, od wielkiego dzwonu zakłócane przez błąkających się imprezowiczów z dancingu na Rzgowskiej. Pamiętam dławiące od nudy ciche niedziele, zwłaszcza te letnie, skwarne. Ciche wakacje bez kolegów, kiedy oni już wyjechali, a ja jeszcze nie, więc snułem się po wymarłych podwórkach, pustym boisku obok szkoły, ogrodach, w których nie było żywego ducha. Chyba że liczyć ptaki i strachy na ptaki, paraludzkie sylwetki zmontowane z drutów zbrojeniowych i starej marynarki bądź swetra. Pamiętam ciągnące się w nieskończoność zimy. Spędzaliśmy je w mieszkaniu cichym, wytłumionym, bo tuż przed Wszystkimi Świętymi dziadek przynosił z komórki drugi komplet okien i za pomocą wyrafinowanego systemu wihajstrów i klocków pod wihajstrami spajał je z tym zamontowanym na stałe. Szczeliny uzupełniał watą. Na wiosnę czekaliśmy więc w lekkiej duchocie za pancernym dubletem. Czekając, każdy z nas oddawał się ulubionym zajęciom. Ja czytałem, mama otwierała się na przekazy metafizyczne – horoskopy, Richard Chamberlain i tak dalej – dziadek systematyzował akcesoria do golenia, w tym kolekcję cudownych minerałów na zacięcia, babcia natomiast cerowała moje ubrania, a przed snem, w kompletnej ciszy i mroku, zajadle szeptała do siebie niczym ta kobieta z Yoknapatawpha, która co noc od nowa układa sagę rodziny i hrabstwa.

      Przypuszczam, że to właśnie dzięki tej ciszy utrwaliłem w pamięci wiele osobliwych dźwięków mojego dzieciństwa: ryż sypany na obity blachą balkon, ucztujące tam stadko gołębi i cukrówek, usztywniona reumatyzmem ręka sięgająca do papierowej torebki, wrestling wróbli w koronie akacji, przejrzałe gruszki rozbijające się o chodnik, sipa, którą dozorca odgarniał śnieg, wyłuskiwanie pogrzebaczem fajerek, dobiegająca z pieca mowa ognia, sklep zoologiczny – za sprawą oszczędnego światła i pomp w akwariach przypominający OIOM dla rybek.

      Zarazem im było ciszej, tym donośniej wybrzmiewał hałas. Na przykład Felicita podkręcana do oporu w następstwie czyjegoś prywatnego transu, Sopot zawodzący w telewizorku turystycznym ustawionym na werandzie domku wczasowego w Głownie – rozżarzone oko pośród ciemności i drzew, crescendo komentatora, wrzawa odległego stadionu w La Coruñie czy Barcelonie, spazmatyczne okrzyki kibiców, kiedy Polska grała na mundialu w Hiszpanii, a opustoszałe ulice i osiedla robiły się kwadrofoniczne.

      Ciszę zaliczano do cnót. Dowodziła też cnoty. Pomimo odgórnej krytyki i dekad oczerniania jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat po wrześniu 1939 roku II RP jawiła się niemałej części społeczeństwa jako państwo idealne, którego ustrojem był savoir-vivre. Uznaniem darzono więc mityczną kindersztubę, w ramach której odruchowo uciszano zbyt hałaśliwe dzieci, w tym – cudze, sarkano, gdy w miejscu publicznym czyjaś rozmowa osiągała rejestry wagnerowskie, pukaniem w ścianę lub sufit komunikowano sąsiadom, iż zachowują się nieodpowiednio do pory, palec wskazujący przy ustach miał skonsternować gadułę, pieniacza, rozgadane koleżanki lub śmiejącego się tubalnie współpasażera z pociągu. Zasadniczo – człowiek głośny, ten, kto nie umiał lub nie chciał panować nad własną ekspresją, uchodził za osobę budzącą zażenowanie.

      Cicho – ciszej – mogło być również ze względów bezpieczeństwa. Wprawdzie brutalny, paranoiczny stalinizm dawno minął, grudniowa junta ledwo dyszała, a socjalizm jako porządek i scena rozpadał się w pył, wciąż jednak „uważano”. Właśnie tak powtarzała moja babcia: „Uważać!”. „Nie należeć do niczego, uważać!” Nie podnosić głosu, nie krzyczeć, nie organizować się w grupki krzyczących, nie cieszyć się nazbyt dziko, bo zjawi się ktoś i spyta, czy to śmiech – czy może śmiech z kogoś? Lub czegoś. Dlaczego z partii? Komu i do czego to służy? „Mieszka tu jakiś krzykacz?” – zagadnął nas pewnego dnia mężczyzna w szarej ortalionowej kurtce. Nie sądzę, by dziesięciolatków grających pod bramą w kapsle wiązała solidarnościowo-podziemna omerta, ale faktem jest, że nie uzyskał jakiejkolwiek odpowiedzi. A nie uzyskawszy – rozpłynął się czym prędzej w powietrzu 1984 czy 1985 roku.

      Nowy ład dało się najpierw usłyszeć. Zastanawiam się, co było dla mnie pierwszym odgłosem kapitalizmu, transformacji, III RP. Buczący domofon czy dzwonek wreszcie zainstalowanego telefonu, piski i muzyczki na C-64 czy sharp z głęboką,


Скачать книгу