Moja osoba. Łukasz Najder
Wzdragałem się nawet przed zajęciem miejsca w restauracji, jeśli brykały w niej dzieci, ci ambasadorzy chaosu. Łoskot remontu wywoływał u mnie gęsią skórkę i siarczysty wkurw. Podobnie jak trzeszczące od manieczek auta, przekrzykiwanie się przy stolikach, dudniący telewizor za ścianą, pobudzone gołębie obsiadające balkon, siorbanie kawusi czy mlask. Byłem Adasiem Miauczyńskim.
A teraz role się odwróciły i to ja przysparzałem komuś mąk. Płacz mojego syna wkręcał się w mózgi siedzących najbliżej pasażerów, odbierał im przyjemność z podniebnego wojażu, uniemożliwiał lekturę, rozmowę i sen, wywoływał stres, męczył. Z pewnością też – drażnił. Im bliżej ojczyzny, tym bardziej Gustaw stawał się nieszczęśliwy. Lecz to nie Polska przyprawiała go o spazmy i rozsierdzała aż tak, że nie pomagał już żaden ze sprawdzonych amuletów – plastikowy spychacz, książeczka o pingwinie, czipsy z jabłka, tablet nafaszerowany Bobem Budowniczym i PRL-owskimi dobranockami. Ten omal dwulatek był w podróży od ładnych kilku godzin – trzy w samolocie poprzedziły dwie na lotnisku i godzina spędzona w busie, który przetransportował nas z Salou, katalońskiego Mielna, do Barcelony El Prat. Z Salou wyjechaliśmy koło czternastej, nadchodziła więc noc. W dodatku jako dziecku poniżej trzeciego roku życia nie przysługiwał mu osobny fotel. I dlatego zmęczony, obolały, pogubiony nienawidził wszystkich, wszystko chciał zniszczyć. Rozpacz była jego bombą atomową.
Okazuje się, że cisza – podobnie jak hałas – to wcale nie taka zwyczajna sprawa, miłe popołudnie na działce czy niedziela rano, ale kwestia społeczna, polityczna, genderowa. Bo kto ma prawo do ciszy, a komu wolno hałasować? Kto powinien milczeć, a kto może podnosić głos? Jaki – albo raczej: czyj – hałas jest znośny, neutralny, przezroczysty, a czyj nie do wytrzymania? Czyj tylko przeszkadza, a czyj jeszcze obraża? Dlaczego tak często w tyradach ludzi oburzonych zbyt głośną muzyką tą muzyką jest akurat disco polo? Który spośród sąsiedzkich hałasów bywa tolerowany, a który skutkuje interwencją? Kto mówi, a kto musi słuchać? Kto powinien krzyczeć, a milczy? Komu odbiera się głos? Dlaczego mając do wyboru miejsce obok dziecka, psa i jegomościa w garniturze nawijającego o sprawach firmowych przez głośnomówiący, nie wybierzesz miejsca obok dziecka?
Cisza to terytorium, na którym trwa nieustanna wojna – raz podjazdowa, a raz totalna – między użytkownikami bloku, zbiorkomu, placu zabaw, kawiarni czy pociągu relacji Warszawa – reszta Polski. Bo oto mieszkańcy ekskluzywnego osiedla skarżą się na rechot żab z pobliskiego jeziorka, ich rozpasane nocne gody, tym samym protestują jakby przeciwko cyklowi natury, nie życząc sobie jej ingerencji w swoje aspirujące, zasłużone sny. Z kolei mieszkańcy innego osiedla w innym mieście występują przeciwko rannemu biciu dzwonów, nie chcą uczestniczyć w liturgii, choćby biernie, zwłaszcza w dni wolne, albo też nie chcą być do tejże liturgii przymuszani. Co rusz ktoś gdzieś upomina się o ciszę – wojuje z hałasem autostrady, wytwórni betonu, toru wyścigowego, kawiarnianych ogródków, gigantycznych wentylatorów, schroniska dla zwierząt, farm wiatrowych.
Tak jak dentystka zgłębnikiem sprawdza, w którym miejscu zaboli, tak i my za pomocą hałasu testujemy cudzą wyrozumiałość. Często bezwiednie, czasem z premedytacją. Dzięki temu dowiadujemy się, kim jesteśmy, na ile możemy sobie pozwolić. Bo cisza okazuje się gorsetem, który ogranicza i krępuje nasze „ja” – „ja” przekonywane od małego, że może pęcznieć w nieskończoność, wyrażać się zawsze i wszędzie, za nic mieć regulaminy, kodeksy, obyczaje i karteczkę z prośbą w gablotce na parterze. Mój wrzask po bramce Lewego, moja Florence and the Machine na full w sobotnie przedpołudnie, moi kumple przenoszący o północy domówkę na balkon, mój husky, moja nagła potrzeba, by koło dwudziestej pierwszej zacząć skręcać ten regał z Ikei – wszystko to, moje kaprysy, chętki, demonstracje, jest słuszne i dobre, bo moje.
Ale – bez obaw. Wyrażanie siebie poprzez hałas to nie specjalność polska, lecz cecha międzynarodowa, praktyka globalna. Ilekroć czytam lub słyszę czyjeś utyskiwania na zbyt głośnych Polaków – z naciskiem na „Polaków” właśnie – przypominam sobie Rosjan na promie na Santorini oglądających z tabletu sitcomy, głośnych młodych Amerykanów pośród zabytków Florencji, bezceremonialne angielskie rodzinki anektujące wszelkie możliwe przybytki kulinarne w Salou, nastoletnich Francuzów demolujących nocami hostel w Kadyksie czy te cztery Chinki śmiejące się do rozpuku przez całą drogę autobusem z San Gimignano do Volterry.
Nieustanna waśń zwolenników ciszy z entuzjastami hałasu owocuje przy okazji specyficzną odmianą literatury publikowanej na Twitterze bądź Facebooku, którą z braku lepszego określenia definiuję jako „realizm anegdotyczny”. Siłą rzeczy większość autorów i autorek z tego nurtu wywodzi się z gremiów ciszofilskich. Są to narracje, które za punkt wyjścia mają bolesne audiodoświadczenie w jakiejś ograniczonej, klaustrofobicznej przestrzeni – trattoria w porze obiadu, przepełniony wagon, kameralny terminal pasażerski, poczekalnia w przychodni, kiedy wzbiera grypa – doświadczenie będące zarówno tworzywem miniprzypowieści, jak i ciągiem dowodów usprawiedliwiających moralizatorską puentę. Nierzadko ambicją opowiadającego jest scharakteryzowanie na podstawie tego rodzaju epizodów jakiejś grupy społecznej, obnażenie wartości, jakimi kierują się niemowlęta i czworonogi. Świadectwa te nie wędrują jednak do sztambuszków czy niszowych książek prozatorskich. Podlegają bezzwłocznemu usieciowieniu – nie tylko kanalizują złość, ale też scalają podobnie myślących i wrażliwych, mniej więcej tak samo zarabiających. To ogniska, wokół których klasa średnia podtrzymuje swój mit, wspiera się nawzajem w przeżywanej męce.
Przeżycie w samolocie do Warszawy potraktowałem jako lekcję pokory – kolejny sygnał, by pomimo zaaferowania sobą i najbliższymi dostrzec również innych. Było to również wspomnienie mojej pseudomizofonii, z której wyszedłem jakiś czas temu. Dokładnie wtedy, gdy nauczyłem się oddzielać hałas od hałasującej osoby i zrozumiałem, że nieusuwalną właściwością życia społecznego są najróżniejsze dźwięki. Niekoniecznie będące od razu czyjąś wendetą czy inwazją.
Mimo to miałem żal do sapiących i wygłaszających na głos cierpkie komentarze współpasażerów, że nie zadali sobie najmniejszego trudu, by zrozumieć, ile wysiłku i pomysłu włożyliśmy w to, by Gustaw nie był nikomu w tej podróży zawadą. Od przewinięcia tuż przed wejściem na pokład, przez zestaw przekąsek i ulubionych zabawek, aż po cierpliwe prośby i obietnice, że wszystko zaraz się skończy, szeptane do tych coraz bardziej czerwonych uszu. Nie potrafiliśmy jednak sprawić, by zmęczony dwulatek przestał być zmęczonym dwulatkiem.
Wierzę, iż dzieci tych zniesmaczonych i krytykujących to mali dżentelmeni wychowani w rygorze Eton, adepci zen, mistrzowie wielominutowego bezdechu. Wiem też, bo w trakcie lotu usłyszałem parę razy tę sugestię, że być może nie powinniśmy zabierać „małego dziecka” do samolotu. Czyżby jednak ci doradcy społeczni nie słyszeli o spazmujących czterolatkach, starszakach kopiących w fotel, uczniach podstawówki na głos oznajmiających swoją dezaprobatę wobec chwili bieżącej i świata jako takiego, nastolatkach dławiących się ze śmiechu? Kim zatem jest owo niezwykłe zdziczałe stworzenie – i od jakiego wieku zaczyna się odpowiedzialny pasażer?
Wszyscy jesteśmy żołnierzami ciszy na wojnie z hałasem, który zarazem wywołujemy sami. Chodzi o to, żebyśmy się nie pozabijali.
Korzystałem z: Alain Corbin, Historia ciszy i milczenia, przeł. Karolina Kot-Simon, Warszawa 2019 ¶ Zdzisław Strumidło, Ile kosztuje cisza?, „Audiosfera. Koncepcje – Badania – Praktyki” 2015, nr 1 ¶ Piotr Wójcik, Hałas, który zabija, „Krytyka Polityczna”, 18.09.2019, bit.ly/2NSaIZf [dostęp: wrzesień 2019].
Kuba stał z boku, parę metrów od sceny, i czekał, niewidoczny bądź tylko nierozpoznany, aż wybije osiemnasta. Na tę bowiem godzinę, we wtorek 4 grudnia, zaplanowano