Moja osoba. Łukasz Najder

Moja osoba - Łukasz Najder


Скачать книгу
intelektualnej współpasażerów. Wprawdzie dla niektórych ludomanów i lewicowców skład z taką enklawą to odrażający klasistowski snowpiercer, ale ci, którzy podróż koleją traktują jako czas odpoczynku i refleksji, zostają wybawieni od zestawów głośnomówiących, seriali z laptopka i small talków.

      W przyszłości nie będzie lepiej. Przynajmniej w tej, która pozostaje w naszym zasięgu. Owszem, można zaprząc do roboty jakiegoś pisarza SF i uzyskać od niego optymistyczną wizję świata, w którym napędzane słońcem lub śmieciem pojazdy suną bezszelestnie ponad ulicami, każdego z nas przed niemiłymi dźwiękami broni spersonalizowane pole siłowe, a wolne chwile (zredystrybuowane jutro to wszak same wolne chwile) spędzamy w ogólnodostępnych syntetycznych edenach pośród uprzednio zatwierdzonych hologramów i treli, ale o wiele bardziej realny wydaje się dystopijny, cyberpunkowy noise. Więcej ludzi, siedzib ludzkich i dronów, mniej przestrzeni wolnej od ludzi, siedzib ludzkich i dronów. Postkapitalistyczne molochy, które już nie rosną wzwyż, ale wszerz, niekończące się miasta-przedmieścia, aglomeracje niesłużące rozwojowi, ale schronieniu przed burzą piaskową, hipertornadem, gangami mutantów. I w tym wszystkim ja, skołowany Yoda, mieszkaniec Zgierzołodzi, opowiadający dzieciom urodzonym w ścisku i rejwachu, że kiedyś było ciszej.

      Zanim jednak do tego dojdzie, czekają nas jeszcze lata w narastającym hałasie i ciszy zanikającej niczym populacja nosorożca jawajskiego. Lecz może po prostu daremnie żyliśmy nadzieją i złudzeniami, na próżno nie ustawaliśmy w pogoni za azylem, bo ta sprawa od zawsze była przegrana – nie tylko tu, w Polsce, kraju trzydziestu ośmiu milionów Polaków, dwudziestu trzech milionów aut i siedmiu milionów psów, ale wszędzie?

      „Z fizycznego punktu widzenia – pisze badacz Zdzisław Strumidło – cisza to brak dźwięku. Jako taka pozostaje nieznana dla człowieka, gdyż występuje jedynie w próżni, a więc w obszarze, w którym życie jest niemożliwe. Cisza w tym rozumieniu na świecie nie istnieje”.

      Część II,

      czyli poszerzenie pola walki

      Mijała właśnie druga godzina lotu z Barcelony do Warszawy, kiedy zauważyłem, że siedząca przed nami para komunikuje się za pomocą tajemniczych grymasów i bezgłośnie powtarzanych słów – bywa, że poprzedzanych świadomie dramatycznym gestem – a cała ta pantomima wycelowana jest, co skonstatowałem z niejakim bólem i zaskoczeniem, w mojego syna Gustawa. Lecz to był dopiero początek gorzkich odkryć. Bo tak jak Rosemary Woodhouse orientuje się w pewnym momencie, że jej krąg towarzyski tworzą ginekolodzy nasłani przez Szatana, których brała dotąd za sąsiadów, tak i ja ujrzałem raptem współpasażerów w całkiem nowym świetle – w jaskrawym blasku olśnienia. Okazało się, że odgłosy i zachowania, które brałem za typowe dla nużącej podróży samolotem, miały w istocie konkretnych adresatów. Stanowcze chrząknięcia, karcące przeciągłe spojrzenia, teatralne ruchy głową i ostentacyjne uciskania skroni były skierowane ku nam, ku mojej żonie i mnie, opiekunom płaczącego dziecka. Ponieważ Gustaw, uwięziony w rozwibrowanym cylindrze z metalu, pośród obcych dorosłych ciał, w ciasnocie, na kolanach u mamy bądź taty, dziesięć tysięcy metrów nad ziemią, robił właśnie to – od dobrego kwadransa płakał, płakał, płakał.

      Oczywiście czułem z tego powodu zarówno wstyd, jak i złość – głęboko żenował mnie fakt, że jesteśmy przyczyną czyjegoś dyskomfortu, byłem zły na brak wyrozumiałości współpasażerów, ich przewrażliwienie – ale też nie mogłem się oprzeć fascynacji. Oto wylądowałem po drugiej stronie, zdradziłem sprawę, porzuciłem Real dla Barçy. Przez lata bowiem ochoczo i z przekonaniem wyrażałem swoją niechęć do tych, którzy zakłócali ciszę, bo zakłócając ciszę – mącili spokój i cyrkulację myśli. Obojętne, czym i z jakiego powodu to czynili, stawali się natychmiast moimi wrogami. W pojazdach transportu zbiorowego, w czytelni, w przychodni, w sali kinowej nie tolerowałem płaczu, rozmów, stukania o twardą powierzchnię, dzikiego śmiechu. Odebranie komórki uznawałem za zbrodnię przeciwko ludzkości. Na dźwięk muzyki puszczanej z telefonu w autobusie czy pociągu rozglądałem się za miotaczem płomieni. Ostatecznie tylko zwracałem uwagę, a gdy to nie skutkowało – a najczęściej nie skutkowało – ostentacyjnie zmieniałem przedział bądź wagon, pozostawiając za sobą smugę wyburczanych pod nosem obelg i przesłane telepatycznie życzenia „Wszystkiego najgorszego, chuju”.

      Nietolerancji na dźwięki emitowane przez bliźnich nie ograniczałem bynajmniej do sfery publicznej. Powiem więcej – to w moim domu zaczęła się krucjata.

      Pamiętam wciąż tamten dzień, mógł to być rok 2003 albo 2004, kiedy po raz pierwszy okrzyki i rechoty spod bramy, agory tutejszych cwaniaków, wałkoni i złodziejaszków, zirytowały mnie tak bardzo, że nie byłem w stanie zająć się czymkolwiek, skupić na czymkolwiek, pisać, czytać, myśleć, nic. Dostałem jak gdyby dyskretnego szału. W kółko podchodziłem do okna i ciskałem w ich kierunku przekleństwa – aczkolwiek bez wymawiania tychże na głos, zza szyby. Najwyraźniej to wtedy sprzęgnąłem na stałe przykry, inwazyjny hałas z klasą niższą, byciem mentalnym dresem, neandertalczykiem udającym człowieka.

      Męką były mi nie tylko ludzkie głosy, ale też wszystkie inne długotrwałe, przeszywające dźwięki. Nietrudno o takie w kamienicy. Tylko w fantazjach lewicujących hipsterów są to bowiem kunsztowne retroobiekty zamieszkane przez serdeczny, wielopokoleniowy kolektyw, którego członkowie nie dość, że wzajemnie sobie pomagają i od rana do wieczora grają pod trzepakiem repertuar Grzesiuka na bandżoli, to jeszcze szanują prawo reszty lokatorów do odpoczynku. W rzeczywistości mówimy o pudełku z hałasem – o skrzyżowaniu dworca z dyskoteką.

      Moi sąsiedzi bez przerwy dokądś wychodzili i skądś wracali, wracając – trzaskali drzwiami, najpierw na dole, potem u siebie. Pod ich nieobecność wyły psy, które trzymali dla towarzystwa i obrony. Kiedy stawali w progu, owe amstafy i wilczury szczekały z radości, a następnie udawały się na balkon, by ujadaniem odstraszyć konkurencję i oznaczyć swój rejon. Wtórowała temu oczywiście muzyka. Muzyka to lingua franca kamienicy, rodzaj tam-tamów informujących, że „Jestem, zachodź” albo „Smutno mi, zachodź”, albo po prostu „Weekend”, choć mamy, powiedzmy, wtorek. Godzinami słuchałem więc Boysów i Eski wraz z reklamami, klasyki polskiego rocka i świeżutkiej techniawki z delty Bugu, Papa Dance oraz brudnego ulicznego rapu o procederach i pryncypiach. Natomiast w krótkich logistycznych przerwach od Ich Troje i Pei rozlegały się wiwaty na cześć Widzewa, eskalujące w pieśni o aktualnym rozkładzie kibicowskich sztam i kos.

      Zasadniczo dominowała poetyka karnawału. Bawiono się chętnie, głośno i długo – jak najdłużej. Niewinne spotkania z okazji eliminacyjnego meczu Polski ciągnęły się aż do świtu, imieniny przeobrażały w huczną, wyniszczającą dwudniówkę, rozbieg do sylwestra trwał tydzień, po sylwestrze finiszowano przez kolejny, nieskończone letnie dni sprzyjały konsumpcji i zabawom na świeżym powietrzu. Stałym elementem tych aktywności był hałas. Hałas w najróżniejszej postaci – wrzasków, pisku, śmiechu, braterskich awantur, w trakcie których przewracano domowe sprzęty i tłuczono szkło, pościgów, oratorskich bójek między piętrami, przeglądu dyskografii Krzysztofa Krawczyka.

      Znajdowałem się wówczas w nie najlepszej kondycji psychofizycznej, wegetując na bezrobociu bądź okazjonalnie imając się gównoprac, nic zatem dziwnego, że odbierałem wszystko bardzo osobiście. Mówiąc wprost – widziałem w sobie ofiarę tajnego sprzysiężenia prymitywów i ziomali, tej nowej lokatorskiej braci, która od końca lat dziewięćdziesiątych zastępowała na całej ulicy starych kulturalnych mieszkańców. Nienawidziłem ich. Uważałem, że to wyłącznie przez tę zgraję wciąż nie dokonałem transformacji w zamożnego postmodernistę, uznanego autora obrazoburczych powieści encyklopedycznych. Siedziałem późnymi wieczorami przy biurku i cierpiałem. Trip hop w słuchawkach czy zatyczki pomagały, ale tylko doraźnie. Bo nawet jeśli udawało się imprezę stłumić do poziomu dudnienia z tyłu głowy, świadomość, że ktoś niszczy ciszę – demonstracyjnie i bezkarnie – i tak nie dawała mi spokoju, warzyła natchnienie, odbierała zapał


Скачать книгу