Moja osoba. Łukasz Najder
że mniej więcej tak przebiegało dzieciństwo i młodość Kuby – zbolałego motyla pośród tępych żuków gnojarzy – i że nareszcie z perwersyjną skrupulatnością może wyliczyć odstręczających i ułomnych, którzy stanęli mu na drodze, mieszkali w jego sąsiedztwie, uczęszczali z nim do placówek oświatowych, straszyli w pokojach nauczycielskich i redakcjach. Poczet kreatur jest nieprzebrany! „Twarze i typy osobnicze niczym z ulotek centrum psychiatrycznego Synapsis”, „nieprzyzwoicie gruby”, „wyglądał jak nieudany efekt specjalny z Hobbita”, „tak brzydki i pozbawiony manier, że świnie wstydziłyby się z nim jeść”, „mieli trójkątne twarze”, „sucha twarz chytrego wiejskiego listonosza z rozbieganymi oczkami”, „o urodzie nieco bardziej wyprostowanego Stephena Hawkinga”, „o urodzie miss ziemniaka”, „żywcem wyjęta z rewii transwestytów”, „ludzie dość pokraczni i ograniczeni”, „w typie szerokoekranowej MILF”, „w stylu pokurczonego przez własne zgorzknienie trolla”, „pomarszczone pokemony”. A pomiędzy nimi on, Kuba, oczytany, inteligentny, przekorny, autonomiczny.
„Bajeczne były poranki, kiedy zaopatrzony w butelkę świeżo objawionej w PRL-u coca-coli plus pięć pączków od pana Bliklego dawałem nura w świat nieskończonej łaski wyobraźni”. Mnemosyne dostarcza Kubie taki oto plik video z zapisem idealnych dni z końca lat sześćdziesiątych. Na szczęście jeden z wielu. Widzimy też, jak oddaje mocz pod ławką w trakcie lekcji, na chłodno gasi okrutną rusycystkę, nabiera lekarzy, że jest synem Edwarda Gierka, siedemdziesięcioletniej łacinniczce z liceum publicznie odśpiewuje na urodziny Nic nie może wiecznie trwać, zakłada punkowy zespół Impuls, włamuje się nocą do sali gimnastycznej, w której ma odbyć się matura, by „na spodzie szkolnych ławek” zapisać „większość dat, cyfr, złóż, surowców czy różnic pomiędzy Dziadami a Chłopami”, a już w trakcie samego egzaminu dojrzałości symuluje atak pląsawicy i z podłogi odcyfrowuje te ratunkowe hieroglify.
Spokojnie – nie wszystkie te reminiscencje wyglądają na zmyślone. Z bogatej puli wcieleń, które los oferuje ambitnym, bystrym i cwanym, Kuba wybrał bycie innowatorem. W tej niewdzięcznej misji wytrwał zapewne tylko dlatego, że czuł się zobowiązany wobec Kory, która bardzo młodemu zbuntowanemu Kubie miała powiedzieć: „Ja już nie zrobię rewolucji. Ale ty, dzieciaku, możesz”.
Już w liceum wraz z kumplami realizował antysystemowe happeningi „wyprzedzające o lata świetlne działania Pawła Althamera”. Więcej: „Byliśmy Wojaczkami naszego pokolenia”. Passę kontynuował w Trójce, gdzie wraz z innymi młodymi jeźdźcami eteru szybko stał się „główną atrakcją Programu III”. W „Brumie”, którego był redaktorem naczelnym, „namaścił bandę nowych autorytetów i kazał im siać zamęt”. Działał niczym hybryda Midasa i Dona Kinga. Kręcąc teledysk Grzegorzowi Skawińskiemu, „postanowił wypowiedzieć posłuszeństwo klasykom kina i operatorskiej poprawności” i „zadrwić z koturnowego Felliniego czy dyżurnych motywów cierpienia i samotności Bergmana”. Halo!Gramy, program o formule wazeliniarsko-rozdawniczej, dzięki Kubie w roli prowadzącego, „po kilku tygodniach emisji stał się największym hitem stacji”. Swoją kreację w Zagraj to jeszcze raz, Sam na deskach Teatru 6. piętro ufetował autoaforyzmem: „To wielka sztuka grać tak, jak trzeba, nie wiedząc o tym”. Z ekipą Idola eksplodował „czymś tak nowym, dzikim i na swój sposób ekstremalnym […], że nie sposób było tego prześcignąć”. W radiowym duecie z Michałem Figurskim ośmielili się „zmierzyć to, co nie było wcześniej zmierzone. Granice swojej i ludzkiej przyzwoitości”. Ich protest song Po trupach do celu, o eksploatowaniu tragedii smoleńskiej przez PiS, „był wszędzie”. „Pierwszy wielki przebój, a zarazem ostatni. Historia rocka nie zna zbyt wielu takich sytuacji”.
Pomysł na autorski program był genialny, bo niewyszukany i jasny – „zrobić talk-show, który będzie jak transmisja z celi śmierci”. Co więcej, Kuba Wojewódzki stał się „zauważalnym aranżerem rzeczywistości”. Na przykład wprowadził na polityczne tory Kukiza i Liroya, a na boczny odstawił Bronisława Komorowskiego. Wystarczyło zjawić się u Kuby na kanapie.
Jest wreszcie Nieautoryzowana autobiografia wielkim hymnem na cześć indywidualizmu, benefisem JA. Wprawdzie to JA Kuby, ale mądry czytelnik zorientuje się, że przez JA Kuby przenika JA idealne, do którego wszak każdy powinien aspirować, o ile nie chce ugrzęznąć w tchnącym potem i kebabem kolektywizmie, gułagu przeciętności, Biedrze życiowego banału. Nie będzie łatwo, ale próbujcie. Kubie się udało.
Bo on, Kuba, odkąd pamięta, żyje inaczej. W poprzek. W kontrze do odgórnej, zalegalizowanej edukacji, schematów, mód, obowiązków, nudy. Tworzy „jednoosobową subkulturę” o „duszy solisty” i „spogląda ukosem na to, co święte”, a „najkrótsza i najskuteczniejsza modlitwa, jaką zna, brzmi: pierdolić to”. Niezakłamany i wolny. Niczyj. „Mówię prosto w twarz, kogo lubię, a kogo nie”. Jego bezkompromisowość rozciąga się także na dziennikarstwo. Adeptom tej ginącej sztuki powtarza: „Miej własny punkt widzenia”, „idź na wojnę myśli – wszystkich ze wszystkimi”, „naucz się zadawać pytania, których nie zadałby nikt inny”. A gdybyście kiedyś akurat prowadzili talk-show w mainstreamowej telewizji, pamiętajcie, że „nie należy bać się gościa i jego prywatnej strefy kibica, którą ze sobą przytachał. Nie można się dać przecwelić jego blaskiem”. Dzisiaj Kuba jest syty, bo „nie robi w swoim życiu niczego, powtarzam: NICZEGO, na co by nie miał ochoty”.
Indywidualizm nie byłby tak piękny i cenny, gdyby nie był zagrożony. Jego nosiciele są rzadkim gatunkiem, na który dybie tłum, dysząca nienawiścią masa wyposażona w sznury, pochodnie i dostęp do internetu. Tej nieudacznej wielomilionowej mierzwie „ciężko jest sobie poradzić z dobrobytem innych” i dlatego „chce, żeby jej schlebiać, żeby ją rozpieszczać socjalem”. Właśnie ci osobnicy zaludniają Niefajną Polskę, kraj przesycony „głupawym fałszywym egalitaryzmem”. Ale – kamień z serca – istnieje też Polska fajna. Opowiadał o niej Kubie Adam Michnik i do niej go zaliczył, bo Kuba „reprezentuje Polskę uśmiechniętą”, która „ma w sobie potencjał autoironii, żartu, radości i nadziei”.
Kuba pewnie uznał, że to przyjdzie naturalnie. Że sama obfitość doznań, znajomości, doświadczeń z paru telewizji, nielimitowanych zakupów w Vitkacu oraz imprez z legendami filmu i branżowymi tuzami zrobią mu książkę. Że pięćdziesiąt pięć lat bycia Polakiem i dziennikarzem w Polsce wystarczy, by owo bycie przełożyło się na barwną, wciągającą narrację. Że nachyli się nad laptopem i ziuuu, poleci. I nabierze mocy Limonowa, Niedzielnych dzieci, Życia Keitha Richardsa. Nic bardziej mylnego.
Krytykowanie narcystyczno-asekuranckiej konfesji Kuby jest łatwe. To nie zawodowy literat – ani nawet ktoś okazjonalnie będący pod wpływem natchnienia – lecz właściciel ego w rozmiarze XXL, dla którego ciągle szuka nowych dekoracji. Teraz zdecydował się po prostu na miękką oprawę ze skrzydełkami. Co więcej, nadrzędnym celem książki miała być walka z mitami i plotkami, które wokół niego narosły, a nie Nobel czy choćby Nike. Zarazem jednak promując Nieautoryzowaną autobiografię, odwołuje się Kuba do Faktów, Z głowy czy Udręki i ekstazy, chełpi tym, że wybitni rodzimi prozaicy namawiali go do spróbowania się w dużej formie, i podkreśla, że napisanie jej zajęło mu sześć lat. (O rok dłużej siedział Joyce nad Ulissesem; tylko mówię). Dlatego czuję się usprawiedliwiony w swojej małej recenzenckiej krucjacie, bo Król TVN-u najwyraźniej daje nam do zrozumienia, że wprawdzie może i nie bije się w kategorii wagowej Philipa Rotha i Janusza Głowackiego, ale występują na tej samej gali.
Dlaczego zatem warto pochylać się nad osobą i dziełem Kuby? Po co brnąć przez ugór jego autobiografii, oglądać przewidywalny show i reklamy, w których mało finezyjnie odgrywa na zmianę Benny’ego Hilla i Borata? Po co wertować oddaną mu w posiadanie stroniczkę w „Polityce”, tę Atakamę błyskotliwości i dowcipu, po co odsłuchiwać i czytać wywiady udzielane na ogół serdecznym, wyselekcjonowanym ziomkom, więc nie dość, że nie padają w nich kłopotliwe