Moja osoba. Łukasz Najder

Moja osoba - Łukasz Najder


Скачать книгу
etat bądź weekendową próbę. Nic specjalnego – faktorie i placówki wzdłuż Konga kapitalizmu. Magazyn z materiałami budowlanymi przypominający ogromny akustyczny loch, odzieżowa sieciówka w Galerii Łódzkiej, hurtownia armatury i wykładzin, sklep z galanterią skórzaną, melancholijna stacja benzynowa, na której działy się sceny z Hoppera czy Stålenhaga – rząd dystrybutorów, wiata, ranek wypełniony mgłą, przez którą majaczą kolorowe neony i reklamy, zgarbiony dwudziestosiedmiolatek w granatowym uniformie.

      Jakoś na przełomie 2004 i 2005, pod wieczór, dokonałem ważnego odkrycia: nie jestem polskojęzyczną inkarnacją Nabokova. Zabolało. Kursor pulsował dalej. Pod nim – dziesiątki strzaskanych zdań, z których mimo wielomiesięcznego znoju nie wyłaniała się powieść. Kolejna. Pocieszałem się, że to przynajmniej antyczne rumowisko i gdzieś tam na pewno spoczywa idealna kolumna czy choćby wyrafinowany akant mięsisty. Efektem ubocznym rozpaczy okazały się jednak zwidy. Ponieważ w istocie patrzyłem na pożar w sklepie „Wszystko za 4 złote”.

      Od liceum syciłem się wizją, w której siedzę przy biurku z twarzą jaśniejącą natchnieniem. Stukot klawiatury, fajczany opar, Niedokończona Schuberta, typowe przedpołudnie literata. Udaną stronę fetuję łykiem dżinu z tonikiem. Spełniony – tak siebie oceniam. Miewam bestsellery, ale zarazem szacunkiem darzą mnie kręgi awangardowe i prasa konserwatywna. Żona to anioł, który z dala od mojego gabinetu trzyma hydrę codzienności – zakupy, remonty, wspólne dzieci. Głos w kwestiach politycznych i społecznych zabieram niechętnie, po licznych namowach, bo jak przystało na Artystę, z lekka gardzę tłumem i tegoż rozrywkami, demokracją na przykład czy grillem.

      I nagle, pyk. Wszystko to przepadło. Okazało się wieloletnią narcystyczną fantazją – niczym więcej.

      2005 był zatem kimś w rodzaju likwidatora ubezpieczeniowego, który zjawił się tuż po sylwestrze, by oszacować straty. Bezrobotny, grafoman, odludek, pasożyt, nieudacznik. I kiedy uznałem, że jeśli chodzi o klęski, najwyraźniej osiągnąłem już swój limit – no hej, byłem tak jakby Hiobem – zstąpiła na mnie nerwica lękowa.

      Pamiętam tamten poniedziałek, kiedy w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi dostałem ataku paniki. To jeden z tych dni, które wciąż płoną w mojej głowie i są do odtworzenia w jakości HD. Pomimo upływu lat nie został unicestwiony przez czas i amnezję, choć przecież omal wszystko, czego doświadczamy – wrażenia i obrazy – niknie, a cała nasza przeszłość staje się ostatecznie stronką z gifami. Narodziny dziecka, wakacje na bałtyckiej rafie koralowej bądź w dżungli Suwalszczyzny, pierwsze nieswoje ciało, z którym pozwolono ci zrobić nawet więcej niż z własnym, ślub, niewykluczone, że gablota z listą przyjętych na studia, dziadek w otwartej trumnie i Sara, roztańczona, jedząca nachosy garściami. Reszta to mrok.

      W połowie 2004 postanowiłem bowiem, że będę produktywny. Od miesięcy nie uzyskałem bodaj najdrobniejszej reakcji na liczne CV, które słałem co tydzień po gorączkowej lekturze dodatku „Praca” „Gazety Wyborczej”. Chciałem więc, by zobaczono we mnie kogoś, kto ma obowiązki. Jest czymś w pewien sposób pochłonięty. Wzdychanie w pokoju nad książkami i otwartym Wordem uchodziło – tak przynajmniej słyszałem od sumienia i przyjaciółek mamy – za grzech. Nieróbstwo było wykroczeniem przeciwko naturze. Człowieczą naturą – fach, rachunki, zakupy. Wzdychanie przedpołudniami w dostojnym mikroklimacie biblioteki sugerowało już jednak, że moja kariera zawodowa wprawdzie straciła impet, ale za to przynajmniej nie popadłem w abnegację i gnuśność. Staram się zostać pisarzem lub choćby eseistą.

      Przeczuwałem też, że na pustyni samotnego życia przy biurku w końcu objawi mi się coś groźnego, czemu poświęcę się gorliwie i co naiwnie uczynię swoim celem i nadrzędnym sensem. Cokolwiek by to było – neoliberalizm, spersonalizowana polityczna nienawiść, jedna z tych spójnych teorii o tajnym rządzie superinteligentnych gadów – mogło z łatwością przemienić mnie w fanatyka. Wyobrażałem go sobie jako jednego z tych chmurnych gości, dla których dosłownie każda rozmowa jest pretekstem do wygłoszenia orędzia o stanie państwa i sposobach – po części radykalnych, po części bardzo radykalnych – jego naprawy. Praktyczny sznyt, minimalizm odzieżowo-kulinarny, celibat. Uchodzi za nieszkodliwego, troszkę męczącego dziwaka. Tyle że kiedy stary porządek upada, to właśnie on przejmuje kontrolę nad tajną policją i rozsyła czarne kruki, drony oraz mężczyzn w skórzanych trenczach. Dlatego potrzebowałem czym prędzej wyrwać się na zewnątrz.

      Do biblioteki chodziłem pieszo. Nie była to jednak z mojej strony szlachetna prywacja, lecz konieczność. W budżecie domowym zasilanym wyłącznie przez mamę, jej rentę i pielęgniarskie fuchy, nie przewidziano środków na bilety MPK dla bezrobotnego polonisty ogarniętego pasją samorozwoju. Bynajmniej się nie skarżę. Wyprawy te, podejmowane konsekwentnie – i w każdych warunkach pogodowych – od poniedziałku do soboty, tydzień za tygodniem, sprawiły, że magmowate dni, które wcześniej ciągnęły się w nieskończoność lub mijały pędem, zyskały wagę i formę, logiczny przebieg, stały się elementem PLANU, a nie składowymi chaosu.

      Oczywiście nie byłbym sobą, czyli udramatyzowującym wszystko pozerem, gdybym w tym swoim nowym losie nie dostrzegł faustowskiego tragizmu i piękna: oto ja, spragniony pielgrzym, wędrowiec bez papierosa, zdążający ku świątyni wiedzy pomimo żywiołów – mżawki, hałasu tramwajów, ulicznego pyłu. Piaseczną do Tuszyńskiej, dalej przez ruchliwą Bednarską, górkę, park, plac Niepodległości, potem – Reymonta, dłonie Noblisty obarczone kłosami, które z pewnego oddalenia wyglądają niczym dorodne kiście bananów, Piotrkowska, Biała Fabryka i Biała Fabryka odbijająca się w stawie obok Białej Fabryki, „niemiecki kościół”, katedra, DH Central, Piotrkowska Właściwa, Zamenhoffa, okazała bryła uniwersytetu ukoronowana kapsułą obserwatorium astronomicznego, Wólczańska, Kopernika, Gdańska.

      Precyzja, z jaką funkcjonowała biblioteka, wnosiła do mojego jestestwa spokój. Mechanizm ów, potężny, ukryty werk, był w ciągłym ruchu. W swojej obojętności i niezmordowaniu przypominał naturę. Panowała tu cisza. Milcząc, szperałem w katalogu, wypełniałem rewersy, czekałem, aż winda dostarczy wybrane przeze mnie pozycje i bibliotekarz przywoła mój numerek. Ten sam, który chwilę przed jego zduszonym okrzykiem rozżarzał się na wielkiej tablicy. Korzystałem z obu czytelni – i obie sobie chwaliłem. W głównej, rozległej, o wysokich oknach, mogłem zająć miejsce w którymś z ostatnich rzędów i godzinami cieszyć się spokojem, anonimowością i szerokim blatem na wyłączność. Naukowa zaś służyła za niewielkie aseptyczne laboratorium do rafinacji najbardziej wymagających dzieł.

      Podobałem się sobie w tym nowym wcieleniu. Byłem zapracowanym, sumiennym protopisarzem, dwumetrowym embrionem przyszłego Bartha. Na powrót stałem się człowiekiem.

      Ale to dobre samopoczucie nie trwało zbyt długo. Może i rozumiałem ciut więcej z, dajmy na to, formowania się koncepcji czyśćca lub obiegu motywów w XIV epizodzie Ulissesa, lecz z pewnością nie zaznałem iluminacji, nie dokonywał się tutaj PRZEŁOM, na który po cichu liczyłem. Szedłem do biblioteki, spędzałem w niej kilka godzin, wracałem. Moje buty pokrył kurz, a potem błoto, po błocie – chlapa, bo lato dyskretnie zmutowało w deszczową jesień z atrakcjami takimi jak śnieg i przymrozki. Byłem larwą, a nie motylem.

      Ale nie chciałem przestać – nie mogłem. Rutyna jakoś trzymała mnie w ryzach, a mama wydawała się rada, że wreszcie znalazłem sobie zajęcie. Pokrzepiałem się też nadzieją, że skoro już nie zostanę wybitnym (późnym) postmodernistą, autorem polskiej Lolity

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную


Скачать книгу