Była sobie rzeka. Diane Setterfield
chwili przerwy – wołał swoich rodziców z głębin goblinowego świata.
– Już dobrze! – wyszeptała pobielałymi wargami. Napięła skostniałe mięśnie i przygotowała drżące kończyny, aby wstać. – Mamusia już idzie!
Wychyliła się, a kiedy łódź się zakołysała, łza, która formowała się w kąciku oka, stoczyła się i połączyła z wodą. Zanim Helena zdążyła się mocniej przechylić, aby podążyć za swoją łzą, jakaś siła wyrównała łódź i Helena wpadła z powrotem do środka. Podniosła wzrok i zobaczyła niewyraźną, szarą postać pochyloną nad łodzią i ściskającą w ręce knagę. Potem postać wyprostowała się we mgle i wydłużyła w sylwetkę mężczyzny stojącego w płaskodennej łodzi. Uniósł ręce, jakby odpychał się drągiem od dna rzeki, i w tym momencie Helena poczuła silne przyciąganie. Prędkość, z jaką się poruszała, dziwnie nie przystawała do lekkich ruchów ciemnej sylwetki. Rzeka zwolniła uchwyt i Helena dopłynęła do brzegu ze zdumiewającą szybkością.
Ostatnie pociągnięcie i z mgły wyłonił się szary zarys pomostu, na którym czekała ich zarządczyni, pani Clare, z ogrodnikiem. Ogrodnik, sięgnąwszy po linę, przycumował łódź. Helena wstała i z pomocą pani Clare wyszła na brzeg.
– Ależ przemarzła pani na kość! Co też w panią wstąpiło, kochana?
Helena odwróciła się z powrotem do rzeki.
– Odpłynął…
– Kto taki?
– Przewoźnik… Przyholował mnie do brzegu.
Pani Clare popatrzyła skonsternowana na jej oszołomioną twarz.
– Widziałeś kogoś? – spytała półgłosem ogrodnika.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Chyba że… Myślisz, że to mógł być Cichy?
Zarządczyni zmarszczyła czoło i też pokręciła głową.
– A przestańże kłaść jej do głowy te bajki. Jakby za mało jej było zmartwień!
Helena zadygotała. Pani Clare zdjęła z ramion swój płaszcz i owinęła ją nim.
– Ależ napędziła nam pani strachu – zbeształa ją. – Chodźmy do domu.
Chwyciła ją mocno za jedną rękę, a ogrodnik za drugą i bez zatrzymywania się poszli przez ogród w stronę domu.
Na progu Helena zatrzymała się oszołomiona i obejrzała przez ramię na ogród i rzekę. Była to pora dnia, kiedy światło nagle i szybko wycieka z nieba. Mgła ciemniała.
– Co to jest? – wymamrotała na wpół do siebie.
– Co takiego, proszę pani? Coś pani słyszała?
Pani Vaughan pokręciła głową.
– Nie, niczego nie słyszałam.
– To o co pani pytała?
Helena w skupieniu przechyliła głowę, jakby sięgała percepcją dalej niż wszystkie zmysły. Zarządczyni zaczęła nasłuchiwać; ogrodnik również przechylił głowę i koncentrował się usilnie. Wszystkich troje ogarnęło to samo odczucie – może oczekiwanie, a może coś bardziej subtelnego. Po chwili odezwali się jednocześnie:
– Coś wisi w powietrzu.
Dobrze przećwiczona opowieść
To tutaj. Anthony Vaughan zatrzymał się niepewnie przed rzędem szacownych oksfordzkich rezydencji. Popatrzył w lewo i w prawo, lecz w oknach domów wisiały grube zasłony, tak więc trudno było powiedzieć, czy ktoś z okien wygląda na ulicę. Miał jednak na głowie kapelusz, a powietrze było tak gęste od wilgoci, że na pewno nikt nie mógł go rozpoznać. Zresztą przecież nie zamierzał nigdzie wchodzić. Przez chwilę gmerał przy zamku walizki, co dało mu pretekst, aby się zatrzymać i spod ronda kapelusza dyskretnie spojrzeć na budynek oznaczony numerem siedemnastym.
Dom nie odróżniał się zbytnio wyglądem od eleganckiego, przyzwoitego sąsiedztwa. To była pierwsza niespodzianka. Spodziewał się zobaczyć coś, co natychmiast rzuci się w oczy. Oczywiście każdy dom na ulicy różnił się nieco od pozostałych, ponieważ ludzie, którzy je wznosili, zadali sobie trud, aby każdy miał własny charakter. Ten, przed którym się zatrzymał, zwracał uwagę wyjątkowo atrakcyjnym oświetleniem zamontowanym przed wejściem. Lecz nie o taką różnicę mu chodziło. Spodziewał się drzwi w jaskrawych, jarmarcznych kolorach lub teatralnie udrapowanych kotar w oknie, a tymczasem niczego takiego nie zauważył. Ci ludzie nie są głupcami, pomyślał. To oczywiste, że będą chcieli, aby dom wyglądał na szacowną rezydencję.
Niezbyt dobrze znał człowieka, który wspomniał mu o tym miejscu, zresztą on również usłyszał o nim od jakiegoś znajomego. Tak więc z trzeciej ręki Vaughan dowiedział się tylko tyle, że jakaś kobieta po śmierci matki wpadła w taką rozpacz, aż stała się dosłownie cieniem siebie samej: prawie nie spała, nie jadła, ogłuchła na głos kochającego męża i dzieci. Lekarze byli bezradni, nie potrafili powstrzymać pogarszania się stanu jej zdrowia. W końcu mąż, który nie chciał uwierzyć, że wyczerpali wszystkie możliwości, zabrał ją do pani Constantine. Po kilku spotkaniach z tą tajemniczą osobą żona odzyskała dawny wigor i powróciła do zdrowia oraz domowych i rodzicielskich obowiązków. Opowieść, którą słyszał Vaughan, tak wiele razy przechodziła z ust do ust, że prawdopodobnie niewiele ją łączyło z rzeczywistymi zdarzeniami. Za bardzo mu przypominała historie o spirytystach i mediach, a on nie wierzył w takie wiejskie gusła. Przypomniał sobie jednak coś, co powiedział mu ów znajomy: to, co zrobiła pani Constantine, podziałało i „nieważne, czy się w to wierzy, czy nie”.
Dom wyglądał wręcz nienagannie. Furtka, ścieżka, drzwi – wszystko wyglądało jak spod igły. Nigdzie nie łuszczyła się farba, klamka błyszczała, na schodach nie było śladu brudnych butów. Nic nie powinno zniechęcić odwiedzających, zasiać ziarna wątpliwości, podsycić wahania czy w końcu skłonić do wycofania się. Rezydencja nie była ani zbyt olśniewająca dla zwykłego człowieka, ani zbyt skromna dla bogacza. Można ich tylko podziwiać, skonkludował w duchu. Urządzili wszystko tak, że mucha nie siada.
Przyłożył palce do furtki i pochylił się, aby przeczytać mosiężną tabliczkę widniejącą obok drzwi. Profesor Constantine.
Nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. Sprytny pomysł – podawać się za żonę uczonego!
Już miał oderwać palce od furtki, choć jeszcze tego nie uczynił – w istocie jego intencja, aby się stąd oddalić, była zagadkowo opieszała – kiedy otworzyły się drzwi domu pod numerem siedemnaście i w progu stanęła pokojówka z koszem. Wyglądała wyjątkowo zwyczajnie, schludnie i czysto, dokładnie tak jak służba w jego domu. Odezwała się równie zwyczajnym, czystym i wyraźnym głosem.
– Dzień dobry. Szuka pan pani Constantine?
„Nie, nie”, powiedział. Lecz nie usłyszał swoich słów, zapewne dlatego, że nie dosięgły jego języka. Chciał wyjaśnić swoją obecność przed furtką tego domu, lecz zamiar ten udaremniły jego własne palce, które uniosły haczyk na furtce, oraz nogi, które weszły na ścieżkę prowadzącą do drzwi. Pokojówka odstawiła kosz na zakupy, a on obserwował samego siebie, jak wręcza jej walizkę i kapelusz, a ona odkłada je na stolik w holu. Wciągnął w nozdrza zapach wosku pszczelego, zauważył błyszczącą balustradę schodów, poczuł spowijające go ciepło domu i nie przestawał się dziwić, że nie robi tego, co powinien – szybkim krokiem oddalać się od tego domu i tej ulicy po tym, jak już przystanąwszy przypadkowo przed furtką numeru siedemnaście, sprawdził zamek w walizce.
– Proszę tu poczekać, pani Constantine zaraz do pana przyjdzie.
Pokojówka