Była sobie rzeka. Diane Setterfield
siwiznę, która pojawiała się tu i ówdzie. O ile jednak włosy niewiasty nie wskazywały jeszcze na jej czterdzieści kilka lat, o tyle nie można było tego samego powiedzieć o twarzy. Znać było na niej liczne troski, a czoło przecinały zmarszczki wyżłobione przez ciągły niepokój.
Granica wody biegła dobre dwa kroki od pala. Dzisiaj na pewno nie grozi powódź. Ani jutro. Mimo to w oczach kobiety majaczył lęk. Rzeka syczała, srebrzysta i zimna. W nierównych odstępach czasu parskała wodą, a kiedy odprysk wody lądował zbyt blisko butów kobiety, ta odskakiwała i cofała się o pół kroku.
Kiedy tak stała i patrzyła na rzekę, przypomniała jej się opowieść o wyplataczu koszy i aż się wzdrygnęła na myśl o odwadze człowieka, który wszedł do wody z kieszeniami pełnymi kamieni. Myślała o duszach umarłych, żyjących podobno w rzece, i zastanawiała się, które z nich przepływają teraz obok niej, plując w jej stronę wodą. Nie pierwszy raz przyszło jej do głowy, żeby zapytać pastora o zmarłe dusze w rzece. Biblia o nich nie mówiła, a przynajmniej ona o tym nie słyszała, lecz to nic nie znaczyło. O wielu prawdziwych rzeczach Biblia nie mówiła. To gruba księga, ale wszak nie może zawierać wszystkich prawdziwych rzeczy.
Odwróciła się i ruszyła pod górę w stronę chaty. Dzień pracy nie był zimą krótszy niż latem i kiedy wróciła do domu, zapadał zmrok. Musi jeszcze oporządzić zwierzęta.
Lily zamieszkała w Chacie Wikliniarza cztery lata temu. Przedstawiła się jako wdowa White i początkowo uważano ją za podejrzaną osobę, ponieważ udzielała wymijających odpowiedzi na każde pytanie dotyczące jej przeszłości i nerwowo odrzucała wszystkie przejawy sąsiedzkiego zainteresowania. Lecz co niedziela, bez wyjątku, zjawiała się w kościele, a przy każdym skromnym zakupie skrupulatnie odliczała skąpe monety w sakiewce i ani razu nie poprosiła o kredyt. Z czasem więc podejrzliwość mieszkańców ucichła. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła pracować na plebanii – początkowo przy praniu bielizny, potem, ponieważ była obrotna i niezmordowana, wykonywała coraz więcej prac, a kiedy dwa lata temu gospodyni pastora poszła na emeryturę, Lily przejęła wszystkie jej obowiązki. Gospodyni pastora miała do dyspozycji dwa ładne pokoje, mimo to Lily pozostała w Chacie Wikliniarza – jak twierdziła, ze względu na zwierzęta. Ludzie już do niej przywykli, mimo to w okolicy nadal pokutowało przekonanie, że z Lily White coś jest nie całkiem w porządku. Czy naprawdę była wdową? Czemu stawała się taka nerwowa, gdy ktoś ją niespodziewanie zagadnął? I jakaż rozsądna kobieta wolałaby mieszkać na podmokłym odludziu, zamiast cieszyć się komfortem wytapetowanych ścian plebanii? Czy naprawdę z powodu kozła i kilku świń? Życzliwość Lily oraz jej praca u pastora przełamały jednak ludzką podejrzliwość i większość osób traktowała ją teraz z pobłażliwością bliską współczuciu. Może i jest dobrą gospodynią, lecz na ucho szeptano sobie, że nie ma wszystkich klepek w głowie.
W domysłach, jakie ludzie snuli na temat Lily White, tkwiło ziarno prawdy. Zarówno w świetle prawa, jak i przed obliczem Boga Lily nie była niczyją żoną. Owszem, przez kilka lat był pewien pan White, przy którym spełniała wszystkie powinności żony: gotowała mu posiłki, szorowała podłogi, prała koszule, opróżniała nocnik i ogrzewała łóżko. On z kolei pełnił zwyczajowe obowiązki męża: zapewniał jej niedostatek pieniędzy, wypijał za nią piwo, nie wracał na noc do domu, kiedy mu przyszła ochota, i bił ją. W oczach Lily było to jak małżeństwo pod każdym względem i kiedy pięć lat temu zniknął w okolicznościach, o których starała się nie myśleć, nie wahała się ani chwili. Zważywszy wszystkie jego kradzieże, pijaństwa i inne fatalne nawyki, White było nazwiskiem, na które nie zasługiwał. Ona również i dobrze o tym wiedziała, mimo to ze wszystkich nazwisk, jakie mogła nosić, tego pragnęła najbardziej. Więc je przyjęła. Opuściła dom, w którym mieszkała, wyruszyła wzdłuż rzeki i przypadkiem trafiła do Buscot. Przez całą drogę mamrotała pod nosem „Lily White”. I postanowiła zasłużyć na to nazwisko.
Wrzuciła żółtemu kozłowi trochę zgniłych ziemniaków, po czym poszła nakarmić świnie, które mieszkały w starej drewutni – kamiennej szopie stojącej w połowie drogi między domem a rzeką, z wysoką, wąską szczeliną od strony domu, przez którą mógł przejść jeden człowiek, oraz z niskim, szerokim otworem, którędy zwierzęta mogły wychodzić do swojej błotnistej zagrody. W środku niski murek oddzielał od siebie dwie części pomieszczenia – od strony Lily piętrzyło się pod ścianą porąbane drewno, a obok stały worek z ziarnem, stara cynowa wanna, do połowy wypełniona pomyjami, kilka wiader oraz półka, na której pomału gniły jabłka.
Lily wzięła wiadra, wyszła z nimi na dwór i skierowała się do zagrody dla świń. Przechyliła nad ogrodzeniem kubeł pełen na wpół zgniłej kapusty i innych warzyw, za bardzo zbrązowiałych, aby dało się je zidentyfikować, i wlała zawartość do koryta, po czym napełniła drugie wodą. Z wysłanej słomą szopy wyszedł wieprz i nie spojrzawszy nawet na Lily, schylił łeb i zaczął jeść. Za nim pojawiła się locha. Otarła się bokiem o płot, jak to miała w zwyczaju, i kiedy Lily drapała ją za uszami, podniosła na nią wzrok i zamrugała. Oczy lochy pod rudawymi rzęsami były na wpół zaspane. Czy świniom coś się śni? – zastanawiała się Lily. Jeśli tak, to musi im się śnić coś lepszego niż prawdziwe życie. Locha obudziła się na dobre i wpiła w nią szczególnie cierpkie spojrzenie. Świnie to ciekawe zwierzęta, pomyślała Lily. Czasem na człowieka spojrzą tak, jakby były ludźmi. A może locha coś sobie przypominała? Tak, doszła do wniosku Lily, na pewno o to chodzi. Świnia wyglądała, jakby przypominała sobie utracone szczęście – jakby radość ze wspomnień mieszała się z obecnym smutkiem.
Lily też była kiedyś szczęśliwa, choć to wspomnienie sprawiało jej ból. Nie pamiętała ojca; zmarł, kiedy była mała, i do jedenastego roku życia mieszkała z matką. Brakowało im pieniędzy, jedzenia było niedużo, ale jakoś dawały sobie radę. Po wieczornej zupie wtulały się w siebie pod kocem, aby oszczędzać drewno na opał, i kiedy mama skinęła jej głową, Lily przerzucała stronice Biblii dla dzieci, a mama czytała jej na głos. Lily kiepsko czytała. Nie odróżniała b od d, a słowa drżały na papierze, gdy tylko poczuły na sobie jej wzrok, lecz kiedy mama czytała na głos swoim łagodnym głosem, słowa stawały nieruchomo w miejscu i Lily mogła je śledzić i bezgłośnie wymawiać razem z nią. Czasem mama opowiadała jej o tacie, o tym, że kochał swoją córeczkę, obserwował ją bez końca, a kiedy podupadł na zdrowiu, powiedział: „Rose, to jest wszystko, co we mnie najlepsze. Żyje w tym dziecku, któreśmy razem spłodzili”.
Z czasem jej tata oraz Chrystus zlali się w dwa różne oblicza tego samego człowieka – obecność, która nie odstępowała Lily na krok, chroniła ją, a chociaż niewidzialna, wcale nie była przez to mniej prawdziwa. Ten koc i ta księga, a także głos mamy, Jezus i tata, który ją tak mocno kochał – wszystkie te szczęśliwe wspomnienia czyniły trudy jej późniejszego życia jeszcze bardziej dotkliwymi. Nie potrafiła myśleć o tych złotych czasach bez popadania w rozpacz, niekiedy wręcz żałowała, że wtedy nie umarła.
Pozbawiona nadziei tęsknota za utraconym szczęściem, którą ujrzała w oczach świni, musiała być tym samym co jej własne wspomnienia odległej przeszłości. Jedyny Bóg, który miał na nią teraz baczenie, był surowy i gniewny, i jeśli jej tata patrzył czasem z nieba na dorosłą córkę, to musiał odwracać głowę i cierpieć katusze rozczarowania.
Locha nie spuszczała z niej oczu. Lily odepchnęła szorstko jej ryj.
– Głupia świnia – mruknęła.
I ruszyła w stronę domu.
W chacie rozpaliła ogień i zjadła jabłko oraz kawałek sera. Spojrzała na krótki kikut świecy na kawałku stłuczonej płytki i postanowiła jeszcze przez jakiś czas obejść się bez światła. Usiadła obok paleniska na zapadniętym fotelu z obiciem wielokrotnie łatanym różnymi tkaninami. Była zmęczona, lecz nerwy trzymały ją w napięciu. Czy to jedna z tych nocy, kiedy się zjawi? Widziała go wczoraj, więc może już