Czerwone księżniczki PRL-u. Iwona Kienzler
i każdemu mężczyźnie, który raczył się we mnie zakochać, mówiłam: «słuchaj, ja mam na pierwszym miejscu pracę. Jeżeli chcesz być moim towarzyszem, partnerem, proszę cię bardzo, ale pamiętaj, ja teatru nie rzucę». Musieli się na to godzić, a jeśli się nie zgodzili, to nic z tego nie wychodziło”[3].
Długo, bo aż do trzydziestego piątego roku życia była singielką, pielęgnującą w sercu wspomnienie o swojej pierwszej, największej miłości, którą był jej wykładowca ze szkoły teatralnej. Żaden z mężczyzn nie był godzien tego, by zastąpić go u jej boku, do czasu, kiedy w grudniu 1946 roku los postawił na jej drodze Józefa Cyrankiewicza. Trzeba przyznać, że okoliczności ich poznania były bardzo romantyczne, a przyszły mąż bohaterki wiedział, co zrobić, aby zwrócić na siebie uwagę pięknej i podziwianej przez wielu aktorki. A zachwycił się nią niemal od razu, gdy tylko weszła na scenę, jak zwykle nienagannie prezentując się w kostiumie Dorymeny, żony starosty Gdyralskiego (w tej roli wystąpił Dariusz Strychalski), w sztuce Wojciecha Bogusławskiego Szkoła obmowy, której premiera odbyła się 20 grudnia 1946 roku na deskach Teatru Polskiego w Warszawie i która była grana siedemdziesiąt sześć razy. Cyrankiewicz nie miał jednak śmiałości, aby pójść za kulisy teatru i przedstawić się podziwianej przez siebie aktorce. Kilka dni po premierze do jej garderoby przyniesiono piękne róże z karteczką, na której widniały inicjały J.C. Zaintrygowana kobieta długo się zastanawiała, kim jest tajemniczy ofiarodawca, gdyż nikt z jej bliższych ani dalszych znajomych nie miał takich inicjałów, ale z czasem zapomniała o tym incydencie – kwiaty trafiły do jej mieszkania, a dołączona do nich karteczka zawieruszyła się gdzieś pośród niezliczonych kosmetyków, szczotek i grzebieni na toaletce w jej garderobie. Ale tajemniczy wielbiciel nie dawał za wygraną, przypominając o swoim istnieniu w następnym miesiącu. Wówczas, jak wspominała Andrycz: „Szkołę obmowy oglądali jacyś goście zagraniczni. Przy tej okazji podano mi już na scenę przepiękne herbaciane róże. Byłam przekonana, że od cudzoziemców. Gdy otworzyłam kopertę, znów zobaczyłam litery «J.C.». Tym razem schowałam karteczkę”[4].
Zagadki anonimowego wielbiciela nie udawało jej się rozwikłać aż do marca 1947 roku, kiedy grała rolę Kasandry w Orestei Ajschylosa, zbierając zresztą bardzo dobre recenzje. Po jednym z przedstawień znowu przyniesiono piękny bukiet róż, opatrzony karteczką ze wspomnianymi inicjałami. Tym razem zaintrygowana aktorka wzięła sprawy w swoje ręce i postanowiła nie tylko poznać tożsamość swojego tajemniczego wielbiciela, ale także jego samego. Pomógł jej w tym znajomy, który wiedział, kto regularnie zasypuje Andrycz bukietami róż – Zbigniew Minzer. On też przedstawił jej Józefa Cyrankiewicza, który zrobił na kobiecie wręcz piorunujące wrażenie. Domyślać się można, że większość czytelniczek czytających te słowa robi wielkie oczy ze zdziwienia, zastanawiając się, co też mogło zachwycić kobietę tej klasy w mężczyźnie pokroju premiera, który zasłynął w czerwcu 1956 roku obietnicą obcinania rąk każdemu, kto będzie miał czelność podnieść je na władzę. Tym bardziej że, oglądając zdjęcia dostępne w Internecie bądź publikowane w książkach poświęconych historii PRL-u czy w archiwalnej Kronice filmowej, trudno go uznać za ideał męskiej urody. Ale wspomniane fotografie i filmy powstały w późniejszym okresie, kiedy Cyrankiewicz stał na czele komunistycznego rządu, a stresy i związane z tym nadużywanie alkoholu negatywnie wpłynęły na jego wygląd, zmieniając go, jak to trafnie określiła Andrycz, w „galaretę”. Kiedy ją poznał, nie był jeszcze premierem ani nawet komunistą, lecz socjalistą, działającym w strukturach PPS-u, partii, z której wywodził się przecież sam Józef Piłsudski. I był przystojnym mężczyzną o intrygującej urodzie. Jak przyznała aktorka, Cyrankiewicz w jej oczach miał „bajeczną, hollywoodzką urodę. Oka nie można było od niego oderwać”[5]. Nie zrażała jej także łysa głowa przyszłego premiera, co więcej, uważała, iż jej ogolenie jedynie uwypukliło piękno jego fizjonomii, ponieważ, jak zapewniała, ten „zabieg rozjaśniał regularne rysy twarzy, wydobywając z niejako marmurowego tła żywe, ciemne oczy i zmysłowe usta”[6].
Po latach, mówiąc o swoim mężu, wspominała, że w pierwszych latach ich wspólnego życia nie przypominał on w niczym owej „galarety”, w którą z czasem się zamienił. Był za to ponoć podobny do popularnego hollywoodzkiego aktora Yula Brynnera, słynącego z ról twardych mężczyzn, równie łatwo walczących z różnej maści zbirami, jak zdobywających względy pięknych dam.
Jednak kiedy po raz pierwszy wzięła do ręki bukiet róż ofiarowany jej przez tajemniczego wielbiciela, nawet jej przez myśl nie przeszło, że ich ofiarodawca stanie się wkrótce bardzo ważny w jej życiu i że za jego sprawą będzie miała okazję nie tylko zaistnieć na salonach politycznych, ale też poznać wielkich ówczesnego świata, począwszy od Stalina, a na królu Kambodży skończywszy. Ale nawet blichtr wielkiego świata, mąż-premier i polityka nie wygrały w jej sercu z największą pasją – teatrem, ani nie zniszczyły cechującej ją od dziecka wielkiej niezależności i wewnętrznej siły.
Pytana w jednym z ostatnich wywiadów przez dziennikarkę o to, po kim odziedziczyła tak silne poczucie niezależności i chęć samodzielności, aktorka odpowiadała, że owych, tak szokujących i wręcz feministycznych poglądów nie wyniosła bynajmniej z domu. Jak sama podkreślała, jej matka była „typową kobietą XIX-wieczną, uważała małżeństwo za rzecz niezbędną i świętą. Ja od dziecka kształciłam się w szkołach koedukacyjnych i bardzo szybko zorientowałam się, że ze wszystkich przedmiotów oprócz matematyki jestem lepsza od moich kolegów. Te wyniki pozbawiły mnie poczucia nierówności. Kiedy więc mama mówiła o przeznaczeniu kobiety i o tym, że przede wszystkim powinnam dobrze wyjść za mąż, myślałam w duchu: «Co ona bredzi, ta poczciwa mama?»”[7]. Niewątpliwie jednak swojej „poczciwej” matce i wychowaniu w szacunku do tradycyjnych wartości Nina Andrycz zawdzięczała nienaganne maniery, dobrą edukację i znajomość savoir-vivre’u, co jej się przydało nie tylko na scenie, ale także kiedy reprezentowała nasz kraj jako żona premiera i de facto nieoficjalna pierwsza dama.
Panienka z Kresów
Nina przyszła na świat 11 listopada 1912 roku w Brześciu Litewskim, przy czym taka data urodzin widnieje w jej biogramach stosunkowo od niedawna, wcześniej był to rok 1915. Na krótko przed śmiercią Andrycz przyznała się bowiem, iż w czasie okupacji, idąc za radą swojej matki, zmieniła datę urodzenia, nieco się odmładzając. Zdaniem jej mamy taki zabieg miał zapewnić dziewczynie lepsze zamążpójście; jak wiadomo – na rynku matrymonialnym zbyt zaawansowany wiek utrudniał pannie znalezienie męża, zwłaszcza tego z zasobnym portfelem. Rodzicielka dopięła swego i pociągnąwszy za odpowiednie sznurki, załatwiła swojej córce nową kenkartę, z „podrasowaną” datą urodzin. Sama aktorka nie widziała w tym nic złego. Jak wyjaśniała w jednym z wywiadów: „Okrutna, straszna wojna zabrała urodziwym ludziom młodość, najlepsze lata życia. A kobiety mojego pokolenia miały aż dwie światowe wojny po drodze. Płonęły domy, archiwa, dokumenty [...]. W czasach zamętu ujmowały sobie lat kobiety i mężczyźni, zwykłe kobiety i największe aktorki. Od Marleny Dietrich, której to na dobre wyszło, po Ćwiklińską, która najpierw odjęła sobie 12 lat, potem dodała dziesięć. Dlaczego? Bo miały taką okazję. Nie tłumaczę się. Pokazuję, że jestem w towarzystwie doborowym”[8]. Mimo wszystko jednak zażyczyła sobie, żeby na jej nagrobku widniała prawdziwa data jej przyjścia na świat. I tak się stało.
Przyszła gwiazda polskiej sceny ponoć była wyjątkowo płaczliwym dzieckiem i, jak to określiła ona sama, „wiecznie się darła”. Jej matka, zmęczona wiecznie marudzącą dwulatką, postanowiła zapewnić sobie chwilę wytchnienia, przyjmując w 1917 roku od zamożnych krewnych zaproszenie do Kijowa. Pech chciał, że kiedy tylko obie dotarły na miejsce, w imperium Romanowów wybuchła rewolucja i mała Nina wraz z matką i babcią, która również zjechała do Kijowa, utknęła w domu owych krewnych na kolejne dziesięć lat. Na domiar złego rodzina, która udzieliła im gościny, z dnia na dzień straciła cały majątek, a jej członkowie z bogaczy przeistoczyli się