Czerwone księżniczki PRL-u. Iwona Kienzler
wykarmić mieszkańców, na osłodę wręczały im abonamenty do teatru i opery. I to właśnie wówczas Nina łyknęła teatralnego bakcyla, którego nigdy nie zdołała się pozbyć. Pierwsze teatralne przedstawienie, które miała okazję oglądać, zrobiło na niej tak silne wrażenie, że aż dostała gorączki.
Z czasów rewolucji, która przecież przetoczyła się przez miasto, Andrycz właściwie zapamiętała tylko krew na śniegu, pamiątkę po przeprowadzanych na głównym miejskim placu egzekucjach, oraz fakt, że Kijów przechodził dosłownie z rąk do rąk – raz był we władaniu bolszewików, by wkrótce przejść w ręce białych. Zapamiętała też strach, jaki codziennie towarzyszył jej samej oraz jej matce, i wrażenie, jakie zrobił na niej smak napoleonki, którą cudem udało się jej kupić na targu w Kijowie. „Jedząc, zaczęłam płakać z zachwytu, że coś takiego, graniczącego z poezją, może w ogóle istnieć na świecie”[9] – mówiła w jednym z wywiadów.
W przerwach między wizytami w teatrze i operze mała Nina musiała chodzić do szkoły. Oczywiście była to szkoła z rosyjskim jako językiem wykładowym, gdzie szybko zwróciła uwagę swoimi zdolnościami recytatorskimi, dostrzegając jednocześnie, iż daje jej to władzę nad innymi dziećmi. „Mówiąc wiersze, zdałam sobie sprawę, że mam pewną władzę nad rówieśnikami, że nikt się nie wierci, nie gwiżdże, że mnie słuchają. Pomyślałam, że jestem niezwykłą istotą i że trzeba wyciągnąć z tego wnioski. Zauważyłam też, że jak występowałam, to byłam lepiej traktowana, dostawałam lepszy «pajok» na drugie śniadanie. Nie chcę naginać faktów, ale wiem, że już wtedy zrozumiałam, że będę aktorką”[10]. Szkoła, recytacje wierszy czy wizyty w operze i teatrze nie wypełniały jej całego czasu, ponieważ z woli matki zapisała się jeszcze na potajemne lekcje religii. Był to niemały akt heroizmu – zarówno rodzice dziecka posyłanego na lekcje religii, jak i uczący je ksiądz ryzykowali życiem, wszak w materialistycznej ideologii bolszewików nie było miejsca ani dla Boga, ani dla jego wyznawców, o kapłanach nie wspominając, a cerkwie i kościoły katolickie były masowo przerabiane na magazyny czy inne tego typu obiekty, zdaniem władz znacznie bardziej przydatne dla społeczeństwa. Ponieważ Nina lubiła chodzić do kościoła, ktoś doniósł o tym odpowiednim urzędom i jej matka musiała stanąć przed obliczem jakiegoś politruka, jak nazywano oficera politycznego w Armii Czerwonej. Na zarzut funkcjonariusza, że jej córka chodzi do kościoła i wygląda na to, iż jest wierząca, pani Andrycz odpowiedziała, że też nad tym ubolewa, ale nie może nic na to poradzić, bowiem mała Nina „taka się już urodziła”. I wówczas politruk postanowił osobiście wybić z głowy dziecka owe fanaberie i zabobony, przeprowadzając z Niną pouczające rozmowy. „To były piękne rozmowy, miałam chyba osiem lat. Powiedziałam, że wiem, że Pan Bóg istnieje, bo ja to czuję. Nic mi nie mogli zrobić, bo byłam za mała”[11] – wspominała aktorka, już jako sędziwa osoba.
Tymczasem ojciec Niny, który wówczas przebywał w odrodzonej Polsce, robił, co mógł, by sprowadzić rodzinę do kraju. Wspierał go w tym jego brat Czesław Andrycz, pracownik MSZ, i właśnie dzięki jego pomocy Nina i jej matka mogły przyjechać do Polski, a konkretnie do Brześcia nad Bugiem, gdzie czekał na nie Andrycz oraz, należący do matki naszej bohaterki, domek z ogrodem.
W niewoli Melpomeny
Wraz z przyjazdem do Polski skończyły się dla Niny ciężkie czasy, a reszta dzieciństwa i wczesna młodość upłynęły przyszłej królowej scen polskich w dobrobycie – ciastka nie były dla niej już niedostępnym rarytasem. Kiedy chodziła do gimnazjum, postanowiła zostać aktorką. O swoich planach opowiedziała rodzicom, ale oni nie byli tym zachwyceni. Zwłaszcza matka stawiała stanowcze veto i nic dziwnego, bowiem w tych czasach istniały co prawda wielkie gwiazdy sceny, podziwiane i kochane przez tłumy, ale zawód aktorki, podobnie jak i tancerki baletowej, cieszył się niezbyt dobrą opinią. Wielu uważało je wręcz... za prostytutki. Pani Andrycz nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo zdeterminowana i uparta jest jej córka, która po zdaniu matury co prawda wyjechała do Wilna, by na tamtejszym uniwersytecie studiować prawo, ale studiów nie skończyła. Wciąż marzyła się jej scena, lecz przecież nie mogła powiedzieć rodzicom, zwłaszcza mamie, że rzuca studia, by uczyć się aktorstwa, dlatego wyjechała do Warszawy i zapisała się na uniwersytet. Tym razem jej wybór padł na historię, ale i ten kierunek okazał się pomyłką, skoro ostatecznie zmieniła go na filozofię i psychologię. Tam, wśród luminarzy intelektu, na czele z profesorami Władysławem Tatarkiewiczem i Władysławem Witwickim, czuła się jak ryba w wodzie. Jednak miłość do sceny nie dawała o sobie zapomnieć, dlatego stanęła do egzaminu przed komisją Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, placówki utworzonej w 1932 roku z inicjatywy Aleksandra Zelwerowicza i Leona Schillera. „Bardzo się denerwowałam – wspominała po latach swój egzamin do wymarzonej szkoły. – Czułam, że mam predyspozycje, ale byłam prowincjuszką. Na egzaminy przyjechałam źle ubrana, fatalnie uczesana. Sweterek miałam spięty agrafką, bo podczas podróży urwał się guzik. Zobaczyłam tłum pięknych, bardzo zadbanych dziewcząt. Zawstydziłam się zgrzebności. Egzaminy zdałam jednak celująco. Komisja jednomyślnie uznała, że mam dobre warunki i tylko muszę pozbyć się wschodniego zaśpiewu. Dla kresowej dziewczyny było to bardzo trudne. W końcu jednak przetworzyłam melodyjność głosu w atut i wizytówkę”[12]. Uszczęśliwiona dziewczyna nie miała jednak zamiaru rezygnować z zajęć na Uniwersytecie Warszawskim i podjęła się studiowania na dwóch kierunkach i dwóch różnych uczelniach. Czas pokazał, że był to trud ponad jej siły. Nic dziwnego, skoro rano szła na uniwersytet, gdzie miała zajęcia do drugiej po południu, a potem biegła do Instytutu, gdzie zajęcia trwały do godziny dziesiątej wieczorem, a przecież jeszcze musiała się uczyć. W efekcie spała po kilka godzin na dobę. Jej organizm odmówił w końcu posłuszeństwa i dziewczyna zemdlała podczas jednej z prób, wywołując niekłamane przerażenie zarówno wśród kolegów, jak i wykładowców. Sprawą zainteresował się sam Zelwerowicz, który dowiedziawszy się o „podwójnym życiu” swojej studentki, dał jej wybór: nauka albo sztuka. Dla bohaterki naszej opowieści decyzja była oczywista – zrezygnowała ze studiów na uniwersytecie.
Jak się okazuje, nie tylko miłość do sceny sprawiła, że wybór Niny padł na kontynuowanie nauki w Instytucie. Poznała tam człowieka, który, jak uparcie twierdziła do końca swych dni, był miłością jej życia. Starszy od niej aż o dziewiętnaście lat, blondwłosy i niebieskooki, uznany aktor Aleksander Węgierko był wykładowcą w jej szkole i to właśnie on skradł serce naszej bohaterki. Problemem jednak nie był ani jego wiek, ani fakt, że był jej nauczycielem, ale stan cywilny ukochanego Niny, mężczyzna był bowiem żonaty. Co prawda miał poważne problemy z dochowaniem wierności poślubionej przed Bogiem i ludźmi małżonce, ale nie oznacza to, że był gotów ją porzucić. Zofia Węgierko doskonale zdawała sobie z tego sprawę i chociaż przymykała oczy na jego zdrady, czujnie przyglądała się każdej kobiecie, która pojawiała się w jego życiu, pilnując, by żadna z nich na poważnie nie zagroziła trwałości jej małżeństwa. A ponieważ pracowała w teatrze jako plastyk i scenograf, tym łatwiej było jej mieć baczenie na swojego niewiernego małżonka.
Miłość dopadła Ninę niespodziewanie na drugim roku studiów. Być może, jak sama twierdzi, na to, że w ogóle zainteresowała się starszym od siebie mężczyzną, wpływ miała śmierć jej ojca, który odszedł stanowczo zbyt wcześnie, i dziewczyna podświadomie szukała kogoś, kto go jej zastąpi. Ponoć Węgierko odwzajemniał jej uczucie, ale ich relacje były wyłącznie platoniczne. Nina bardzo cierpiała, tym bardziej że znała żonę Aleksandra i bardzo ją ceniła. W końcu zwierzyła się ze wszystkiego matce, a ta uznała, iż jej córka, decydując się na związek z aktorem, zniszczy życie jego żonie, a to zdaniem pani Andrycz było niedopuszczalne. „Mama powiedziała: – Rozumiem, że on bardzo ci się podoba, ale nie macie prawa tej kobiety skrzywdzić, bo ona jest bez zarzutu! Nie macie prawa! I uznałam, że ma świętą rację. Ale wesoło mi nie było...”[13] – wspominała aktorka. I chociaż jej pierwsza miłość była wyłącznie platonicznym uczuciem,