Czas Wagi. Aleksander Sowa
– rzuca Kosar. – Nie palę.
– Nie?
– Nigdy nie paliłem. Każdy to wie.
– Mientkiewicz widać nie – mruczy Emil, wskazując camelem aspiranta.
Myśli, że zawsze gdzieś znajdzie się taki Mientkiewicz. Podobni temu durniowi osobnicy, zwykle niedowartościowani nieudacznicy i niepewni własnej wartości zakompleksieni maminsynkowie dzięki uhierarchizowanej organizacji policji mogą kosztem innych leczyć kompleksy.
– Teraz chodzi o to, Mientkiewicz, żebyś się zastanowił. Czy dokładnie zrozumiałeś to, co powiedziałem?
– Tak jest.
– Żegnam. A… i byłym zapomniał. Starszy sierżant Stompor – mówi Emil, kiwa głową i wydmuchuje dym w stronę Mientkiewicza.
Aspirant nasuwa czapkę na oczy, obraca się i rusza szybkim krokiem w stronę komendy.
19
Stefańska spojrzała przez okno gabinetu, który do niedawna zajmował Kraus. Odwołany w nadzwyczajnym trybie komendant nie zdążył nawet zabrać wszystkich drobiazgów.
– Mientkiewicz?
– Melduję się.
– I co? – zapytała, spoglądając na wóz transmisyjny telewizji.
– Pyta pani o policjantów?
– No przecież nie o dziennikarzy. Gotowi?
– Uprzejmie melduję, że czekają.
– A zatem… – Kiwnęła głową i ruszyła do drzwi, które asystent usłużnie otworzył.
Od ścian korytarza komendy na Grenadierów odbił się stukot obcasów. Pół minuty później kobieta weszła na salę odpraw. W ułamku sekundy gwar ucichł. Stojący naprzeciw drzwi zastępca Krausa wyprostował się, przyjmując postawę zasadniczą.
– Panowie oficerowie! – powiedział donośnie. – Pani inspektor, nadkomisarz Tarczorzewski melduje Komendę Rejonową Policji Warszawa Siedem gotową do odprawy.
– Dajcie „spocznij”.
– Co to ma być? – szepnął Kosar. – Baba?
– Nie, kobieta – odparł Emil, obserwując chudą i nieproporcjonalną, mało kobiecą oficer, raźnym krokiem idącą na podest pod tablicą. – Nasza nowa pani komendant.
– Witam wszystkich. Jestem podinspektor Maria Stefańska.
Kobieta ma w sobie coś odpychającego, jakby damski pierwiastek ukryła głęboko i przeobraziła się w przebranego w damski mundur niezbyt urodziwego mężczyznę.
– Teraz ja tutaj dowodzę – dodała, zatrzymując spojrzenie na godle nad drzwiami. – Czy to się niektórym podoba, czy nie. Kiedy następnym razem usłyszę meldunek – zwróciła się do zastępcy – w którym twierdzi pan, że moja komenda jest gotowa do odprawy, to – wskazała orła bez korony – ma być zgodne z ustawą z dnia dziewiątego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku o zmianie przepisów o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej Polskiej – wyrecytowała.
– Tak jest.
– Zrozumiano?
– Tak jest.
– O ja pierdolę – mruknął ktoś z sali. – Nie wierzę.
Emil patrzył, jak zastępca zaciska zęby. Wszyscy cenili Tarczę, jak na niego mówili, więc takie potraktowanie im się nie spodobało.
– Piękny początek wspaniałej przyjaźni – szepnął do ucha Kosarewiczowi. – Jestem pod wrażeniem. Nieźle zaczęła.
– Daj jej szansę – łagodził Kosar. – Może to tylko tak, na początek.
– Panowie, proszę o spokój – zabrał głos Mientkiewicz. – Nie jesteśmy w barze!
– O! – Emil się uśmiechnął. – Jest też twój serdeczny przyjaciel.
Partner Emila nabrał powietrza i głośno je po chwili wypuścił.
– Pani komendant jest tu dla was, a nie odwrotnie.
– Właśnie – mruknęła. – Zapamiętajcie to.
Zebrani, słysząc, co powiedział policjant za kobietą, poczuli zażenowanie. Komendant tymczasem usiadł i bez słowa wyciągnął papiery. Mientkiewicz przyniósł je w teczce i przed momentem podał usłużnie.
– Przecież to wafel. – Emil nie wytrzymał.
– Czy ja komuś przeszkadzam? – odezwała się policjantka.
Zapadła cisza.
– Tak myślałam.
– Nie mogę na to patrzeć – mruknął policjant przed Emilem, którego Stompor znał z widzenia, bo gliniarz o twarzy dwudziestolatka był kryminalnym, a oni pełnili służbę w ogniwie wywiadowczym. Wiedział, że jest nazywany Juniorkiem.
– Przyzwyczajaj się. – Kosar poklepał Juniorka w ramię. – Podobno od dziś to on będzie nam grafik układał.
– No i mamy przejebane – skwitował Juniorek.
Stefańska wciąż rozkładała papiery, jakby spotkanie miało potrwać sześć godzin. Stary, wielki glina, siedzący z lewej, pokręcił z dezaprobatą głową, wbijając wzrok w czubki własnych butów. Emil z Kosarem i jego czasem widywali. Nie mieli jednak ze sobą wiele wspólnego. Wiedzieli, że nazywa się Barabatow.
– Mientkiewicz, mówisz? – zapytał Juniorek. – Nigdy go nie widziałem.
– To jej asystent. Specjalnie dla niego się szósta grupa u nas znalazła. Człowiek zapierdala przez trzydzieści lat w świątek, piątek i niedzielę, aż pot po dupie cieknie na piątej, a potem przychodzi sobie taka paniusia i tworzy dla wafla wyższą grupę niż moja.
– Raczej Mientki – wtrącił Emil.
– Służby ma tyle, co oranżada trwałości – odparł Barabatow, po czym we trzech się uśmiechnęli półgębkiem.
Stefańska podniosła wzrok znad dokumentów i obrzuciła zebranych spojrzeniem. Na Emilu jej wzrok zatrzymał się ułamek sekundy dłużej.
– I grupę ma oficerską – dodał Barabatow.
– Szmaciarz.
– Podobno ma iść do Szczytna.
– Czyli lizus, kapuś albo plecak.
– Ale oficerem zostanie. Tak czy inaczej, trafna ksywka – stwierdził Barabatow, kiwając głową w stronę Emila, i znów się uśmiechnął.
To, jak Emil ochrzcił asystenta pani komendant, spodobało się staremu gliniarzowi. Natychmiast poczuł sympatię do niepozornego wywiadowcy.
– Proszę o ciszę – dodał pośpiesznie Mientki. – Panowie, szanujmy swój czas.
– Widzę, że będziemy musieli wyjaśnić sobie pewne fundamentalne zasady. Miałam nadzieję, że będę miała przyjemność dowodzić poważnymi ludźmi, ale chyba się pomyliłam… – Stefańska urwała, zawieszając teatralnie głos.
Emil, Kosar, Juniorek i Barabatow wymienili spojrzenia. Było oczywiste, że ta brzydka kobieta około czterdziestki, o pałąkowatych nogach, rudawych włosach, wąskich ustach i małych, ruchliwych oczkach nie mogła zrobić korzystnego wrażenia. Nawet mimo nienagannie wyprasowanego munduru.
– Nazywam się nadinspektor Maria Stefańska i jestem nadinspektorem. Zostałam powołana na stanowisko