Komando śmierci. Janusz Szostak

Komando śmierci - Janusz Szostak


Скачать книгу
poniekąd ma nieco racji, gdyż mokotowskich egzekutorów „komandem śmierci” nazwali policjanci, a nazwę tę jako pierwszy upowszechnił Rafał Pasztelański, wówczas dziennikarz „Życia Warszawy”. Co nie znaczy, że ekipa kilerów z „Mokotowa” to wymysł mediów.

      Raczej nie bez powodu Grzegorz K. „Ojciec” podczas spotkania ze mną w areszcie na warszawskiej Białołęce wyznał:

      – „Mokotów” był najbardziej sztywną grupą i miał na koncie najwięcej trupów.

      Marek Dyjasz, były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, przyznaje, że w tym czasie doszło do dużej liczby zaginięć osób związanych z warszawskim światem przestępczym. Wielu z nich do dziś nie odnaleziono:

      – Chodziły pogłoski, że mokotowscy odpalają wszystko, co się rusza, co im staje na drodze. I zakopują tych ludzi w podwarszawskich lasach.

      Oczywiście większości tych zbrodni nie udowodniono, a ofiar nie odnaleziono. Do dziś figurują w policyjnych bazach jako zaginieni. Chociaż wiadomo, że nikt nigdy ich nie odnajdzie. Za ich zniknięciem stała bowiem wyspecjalizowana grupa egzekutorów.

      – To było takie wyćwiczone komando na wzór amerykański: cicho, sprawnie, brutalnie i bez rozgłosu. Żeby jednak rozeszło się w środowisku, ale do policji nie doszło – objaśnia Marek Dyjasz.

      Do wojskowych wzorców nawiązuje też jeden z mokotowskich gangsterów, który w rozmowie ze mną przyznaje:

      – Może pana to zaszokuje, ale działania naszej grupy nie były odmienne od działań sił zbrojnych, takich jak choćby misje stabilizacyjne w Afganistanie. Tam też dla jakichś idei zabija się ludzi, nie licząc się z cywilami.

      – Ale wy zabijaliście dla pieniędzy, a nie dla idei – zauważam.

      – A jaka to różnica? Za każdą ideą stoją pieniądze – nie ma wątpliwości były członek mokotowskiego komanda śmierci, którego istnieniu zaprzeczają jego dawni koledzy.

      Jak było naprawdę, staram się ustalić w tej książce. To historia o najbardziej brutalnej i tajemniczej grupie przestępczej w historii polskiej kryminalistyki i powiązanym z nią gangiem obcinaczy palców.

      – To był temat tabu. Gdybyś zaczął o tym mówić albo wypytywać, mogłyby to być twoje ostatnie słowa. Były sprawy w „Mokotowie”, o których się nie mówiło – objaśnia Janek „Majami” Fabiańczyk.

      O komandzie śmierci „Mokotowa” do dziś boją się mówić nawet policjanci. Ja nakłoniłem do zwierzeń gangsterów, zarówno mokotowskich, jak i z innych grup przestępczych.

      PROLOG

      – Walili najpierw w serce, potem w głowę – były mokotowski gangus wtajemnicza mnie w metody egzekucji stosowane przez komando śmierci. – To był ich znak rozpoznawczy. Dwa szybkie strzały, i trup. Po tym można było ich poznać – dodaje.

      Krzysztofa K., znanego jako „Benek”, kiler dopadł 6 września 2003 roku. Dochodziła godzina 9, gdy naćpany „Benek” wsiadał do samochodu na osiedlowym parkingu przy ulicy Wilanowskiej. Nagle obok auta pojawił się egzekutor. Przez niedomknięte jeszcze drzwi wycelował z uzi prosto w serce, a po chwili pocisk 9 mm wbił się w czaszkę Krzysztofa K.

      – Kiler wykonał robotę precyzyjnie – słyszę od mojego rozmówcy.

      Gdy przyjechała karetka, „Benek” jeszcze żył. Wydało się nawet, że jest jakaś nikła szansa na jego uratowanie.

      – Jak go wieźli do szpitala, lekarz powiedział, że nie widział nigdy takiego twardziela.

      – Niby czemu?

      – Dlatego, że „Benkowi” mózg wypływał, a on cały czas logicznie odpowiadał na pytania lekarza. Istny cyborg.

      – Przeżył?

      – A skąd, umarł zaraz w szpitalu. Gdy go zbadali, stwierdzili, że miał w organizmie takie stężenie narkotyków, że słonia by zabiło. On ciągle jeździł naćpany.

      – Ale to nie przez narkotyki zginął? Morderca miał zapewne inny powód, by go odstrzelić.

      – Był jednym z kilku, których w tym czasie mokotowscy wpisali na listę śmierci – wyjaśnia mój rozmówca.

      „Benek” i paru jego kumpli – być może pod wpływem dragów – uznali, że mogą przejąć władzę w „Mokotowie”. Triumwirat mokotowskich rebeliantów stanowili: Maciej S. „Konik”, Adam K. „Kamyk” oraz Tomasz P. „Tomson”. „Benek” był pod ich silnym wpływem.

      – Najpierw wszyscy chcieli latać dla „Korka” – objaśnia jeden z byłych filarów grupy mokotowskiej. – I wraz z kilkoma kumplami dołączyli do „Mokotowa”. Po pewnym czasie piórka im urosły i poczuli się na tyle silni, że wzięli się za walkę z „Korkiem”. Zbuntowali się i zbierali wsparcie wśród innych warszawskich bandytów. Jak choćby Włodzimierza C. „Buły” z gangu żoliborskiego. Mokotowskich buntowników wsparł także Tomasz C. „Czerwus” z Ochoty, były pruszkowski gangus, który nieco wcześniej chełpił się, że pracuje dla Jarosława Sokołowskiego. Gdy przed laty odbierał komórkę, każdą rozmowę zaczynał formułką: „Tu »Czerwus« od »Masy«”.

      Jarosław Sokołowski ma dziś o „Czerwusie” niezbyt dobre zdanie:

      – On latał kiedyś u mnie w drużynie, a jego kumpel „Pałka” był jednym z kapitanów „Rympałka”, teraz obaj trzęsą Legią. Panoszą się, wchodzą tam, gdzie chcą, a nie powinni. A ich kibolskie ideologie są parszywe i kretyńskie. W tej chwili to oni zastąpili mafię, są to doskonale zorganizowane grupy przestępcze – ocenia „Masa” swoich byłych podwładnych.

      Niewiele brakowało, a „Czerwus” podzieliłby los „Benka” i dziś nie przewodziłby kibolom z Łazienkowskiej.

      „Korek” szybko zorientował się, że w jego ekipie rodzi się opozycja, i to jak najbardziej totalna. Gotowa podnieść ręce na swoich bossów.

      – Rozpierdolimy „Korka” i „Daksa”! – rebelianci odgrażali się coraz głośniej.

      – Od narkotyków w głowach im się pomieszało. Robili interesy i nie dzielili się, jak należało. Brali towar na boku, a nie od „Korka”. To mu się nie mogło podobać – zauważa były współpracownik „Króla Mokotowa”.

      – Chcecie latać z towarem, to od nas macie brać – usiłowano przywołać buntowników do porządku.

      Gdy słowa nie przyniosły skutku, zapadła decyzja o bardziej radykalnych, a co za tym idzie – skutecznych działaniach. Szerzej na ten temat piszę w rozdziale Mafijne egzekucje.

      Gdy „Kamyk” zorientował się, że jego kumple – jeden po drugim – żegnają się z życiem, ponoć przyszedł do „Korka” i padł przed nim na kolana:

      – Nie chcę już niczego, wszystko ci oddam, ale pozwól mi tylko dalej żyć – błagał, zanosząc się płaczem.

      – Skoro poświęciłeś tylu swoich kolegów i teraz upokarzasz się przede mną, to ci daruję – miał rzekomo oznajmić boss, lecz postawił przy tym jeden warunek: – Nie chcę cię jednak nigdy więcej widzieć w Warszawie.

      „Kamykowi” kamień spadł z serca. Wkrótce udał się na banicję w okolice Ciechanowa, gdzie wiódł w miarę spokojny żywot. Gdy jednak „Korek” trafił za kraty, ośmielony tym faktem Adam K. od czasu do czasu zapuszczał się do stolicy. Nikt jednak już wówczas na niego nie polował.

      – W gruncie rzeczy „Korek” nigdy nie był typem kilera, lecz biznesmena – stara się przekonać


Скачать книгу