Komando śmierci. Janusz Szostak
przestępczych – wołomińskiej i pruszkowskiej. Tamtych zostawiliśmy sobie na deser.
– Niektórzy twierdzą, że to był błąd. Ponieważ gangsterzy pruszkowscy i wołomińscy byli w miarę przewidywalni. W ich miejsce pojawili się całkiem nieobliczalni bandyci, choćby z gangu „Mutantów”, obcinacze palców, nowodworscy czy gang „Zwierzaka” z Modlina.
– Punkty widzenia są różne. Jedni mówią, że przyjęta wówczas taktyka dała skutek pozytywny. Ale inni uważają, że można było to wszystko skomasować i złapać sto srok za ogon. W tym czasie te drobne grupy nie stanowiły aż tak dużego zagrożenia. Wielu członków tych gangów działało na rzecz „Pruszkowa” czy „Wołomina”. Części z nich do tej pory nie odnaleziono. Figurują jako zaginieni poszukiwani, a ja jestem pewien, że oni po prostu nie żyją. „Pruszków” i „Wołomin” też potrafiły być brutalne. Eliminowano niewygodnych ludzi, a w środowisko szła fama: „Jeśli będziecie podskakiwać albo nie będziecie lojalni, skończycie tak samo”.
Czy policja popełniła błąd, że zajęła się tylko dwoma dużymi grupami? Pamiętajmy o jednym: żeby był skutek, zawsze eliminuje się najpierw najsilniejszych, odcina się głowę. Gdybyśmy chcieli zacząć walkę z gangami od dołu, to jeszcze długo byśmy z nimi walczyli. Lepiej mieć zatrzymanego jednego czy dwóch z wierzchołka grupy niż 15 żołnierzy. Bo to nie dałoby efektu, nie byłoby przełożenia. Niektórym z nich wydawało się, że wszystko im wolno. Później okazało, że jednak nie byli bezkarni.
W tamtym czasie bardzo nam pomogła ustawa o świadku koronnym, to był nasz sprzymierzeniec. Dostaliśmy narzędzie i temat do rozmowy z każdym z nich. Obecnie ustawa o świadku koronnym zdewaluowała się. Nawet nie wiem, czy przez ostatnie dwa, trzy lata pozyskano jakiegoś świadka koronnego. W każdym razie głośno się o tym nie mówi. Ale współcześni gangsterzy przebranżawiają się w przestępców gospodarczych, a tam w ogóle nie zdarzył się żaden świadek koronny. Chyba że o czymś nie wiem. Świadek koronny w pewnym momencie zrobił dobrą robotę, ale teraz jest już kulą u nogi.
– Szczególnie mali świadkowie koronni, którzy w wielu przypadkach fantazjują, wymyślają jakieś historie lub własnymi czynami obciążają innych, by ratować siebie.
– Dużo było takich, którzy mówili, że mają istotną wiedzę, jednak było w tym wiele konfabulacji. Zawsze sprawdzaliśmy takie informacje u dwóch lub nawet trzech źródeł. Często się okazywało, że były one wyssane z palca lub pochodziły z podsłuchanych rozmów – przy wódce lub narkotykach – i nie miały żadnej wartości procesowej. Prokurator nawet o tym nie chciał słyszeć, no i słusznie.
– Gang obcinaczy palców został właściwie zlikwidowany głównie dzięki małym świadkom koronnym, tak zwanym sześćdziesiątkom. Kilku członków grupy obciąża w różnym stopniu pozostałych, siebie wybielając. Choć ich dawni koledzy twierdzą, że przypisują im własne zbrodnie.
– Pamiętajmy, że dzięki kilku świadkom zawsze łatwiej zweryfikować fakty. Wzrasta wtedy wartość procesowa, zwłaszcza dla sądu. Dla prokuratury i policji także jest to materiał. Ale trzeba jeszcze do zeznań świadków koronnych przekonać sąd. Im więcej świadków koronnych czy małych świadków koronnych, tym łatwiej rozbić solidarność grupy.
Mówiło się też o szerokim zastosowaniu w walce z przestępczością zorganizowaną tak zwanych agentów pod przykryciem, czyli policjantów, którzy weszli w tę procedurę. Uważam, że nie do końca się to sprawdziło. Szkoda mi tych ludzi. Zrobili dobrą robotę, a gdzieś tam po drodze się zgubili.
– Niektórzy trafili nawet do więzienia.
– No właśnie.
– Spośród grup przestępczych, jakie działały w Warszawie, która – według pana – była najgroźniejsza, która miała na sumieniu najwięcej ludzkich istnień?
– Nie chciałbym tworzyć rankingu. Miałem do czynienia m.in. z grupami pruszkowską, wołomińską i nowodworską. Każda z tych grup – i inne także – ma swoją historię. Moim zdaniem, wszystkie wzorowały się na amerykańskich doświadczeniach. Osławione są „Pruszków” i „Wołomin”. Niektórzy twierdzą, że bardziej zdesperowani i groźni byli wołomińscy, z kolei inni – że pruszkowscy. Przez pewien czas zaczął się wybijać „Nowy Dwór”. Tam do grupy przystąpili tacy, którzy bardzo chcieli się przebić i pokazać swoją siłę – i faktycznie ją pokazali. Potem dobił do nich „Mokotów”. Z tego, co wiem, mocno handlowali narkotykami. A gdy były narkotyki, to od razu poleciały głowy.
Jedni mówią, że najbrutalniejszy był „Pruszków”, drudzy – że „Wołomin”. W tej kwestii postawiłbym jednak na „Pruszków”. Jego członkowie byli też bardziej zdeterminowani, by utrzymać strefy wpływów. Zresztą działali nie tylko w Warszawie, współpracowali przecież z grupami przestępczymi w całym kraju. W tamtych czasach wystarczyło, że któryś powiedział, iż jest z „Pruszkowa”, i robiło to wrażenie. Podobnie było z „Wołominem”, lecz pruszkowscy cieszyli się chyba większą estymą w Polsce. Na „Pruszków” patrzyło się zdecydowanie inaczej. Pamiętam pierwszą strzelaninę, która miała miejsce w 1990 roku w motelu George koło Nadarzyna.
– To zdarzenie uznawane jest za początek mafii pruszkowskiej.
– Pojechałem tam jako policjant dochodzeniowo-śledczy. Wtedy po raz pierwszy przekonaliśmy się, że oni nie szanują policjantów, że będą strzelać także do nas. I faktycznie zaczęli strzelać. To był impuls, który otrzeźwił policjantów i tych, którzy decydowali, w jakim kierunku mają iść proces wykrywczy i praca operacyjna. Na szczęście żaden z naszych wtedy nie ucierpiał, ale był to pierwszy sygnał, że gangsterzy nie będą się z nami bawić – niebieskie mundury i legitymacje na pewno już nas nie ochronią. Potem, jak się okazało, mieliśmy w tym względzie rację. Zatem jako najgroźniejszą grupę wskazałbym „Pruszków”. Po pewnym czasie, gdy już rozbito grupę pruszkowską, schedę po nich przejęli mokotowscy. Jako najbardziej brutalna grupa przestępcza wdarli się na ten bandycki piedestał i szli ostro, bardzo ostro.
– Równie nieobliczalni byli „Mutanci”. Posunęli się przecież do zabijania policjantów.
– Im po narkotykach chyba zmieniała się rzeczywistość i czuli się bezkarni. Pamiętamy Magdalenkę oraz wcześniejsze Parole. Gdy później wydział do walki z terrorem kryminalnym zatrzymywał poszczególnych bandytów z tej grupy, niektórzy z nich nie byli już tacy twardzi. Ale było też paru takich, co na masce samochodu przywieźli policjantów, którzy starali się ich zatrzymać. Ci bandyci nie mieli żadnych skrupułów: wyciągali klamki i strzelali jak do kaczek, o czym dobitnie przekonaliśmy się właśnie w Parolach i potem w Magdalence.
– Zetknął się pan z komandem śmierci „Mokotowa”?
– Słyszałem o nich, zostali rozpracowani przez terror kryminalny we współpracy z CBŚ. Była to struktura powołana przez „Mokotów” do likwidacji niewygodnych osób – od brudnej roboty. Chodziło o to, żeby było skutecznie i pokazowo, i żeby nie zostali złapani. Takie wyćwiczone komando na wzór amerykański: cicho, sprawnie, brutalnie i bez rozgłosu. Żeby jednak rozeszło się w środowisku, ale do policji nie doszło.
– Jeden z ludzi związanych z tą grupą stwierdził w rozmowie ze mną, że nikt nie ma na koncie tylu trupów, co oni.
– Kiedyś powiedziałem, że gdyby tak zacząć kopać w lasach pod Warszawą, to trupy można by tam zbierać jak grzyby po deszczu. Oczywiście nie wszędzie – gangsterzy mieli swoje terytoria i wiedzieli, gdzie to robić. Ale krążyły pogłoski, że zakopują w lasach ludzi i chwalą się, że odpalają wszystko, co się rusza, co staje im na drodze.
– Dzisiaj nie ma już takich grup?
– Na szczęście, bo byłoby niewesoło. Mam nadzieję,