Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna

Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna


Скачать книгу
coraz bardziej ubawiona. – A to może mnie pan z Jandą myli? Siedziała tu przed chwilą na kanapie.

      – Nie, skądże znowu, nie mylę.

      – A pan pisze te stare, obowiązkowe wiersze?

      Żartuję. Skoro komedia omyłek, to jadę.

      – Nie, nie z Jandą. A pani jak ma na imię?

      – Aleksandra.

      – Mniejsza o to, przepraszam, myślałem Montrésor, ale i tak chcę sobie z panią zrobić zdjęcie.

      I strzelamy selfie.

      Jest tak wysoki, że powinien uklęknąć, żeby być ze mną w kadrze, albo ja, jak brzdąc z Charliego Chaplina, wskoczyć mu na ręce, żeby zamknąć ten kadr.

      – A może mnie pan myli z tą aktorką, z którą często mnie mylą?

      – Z którą? – załapuje.

      – Z Beatą Tyszkiewicz – jawnie drwię.

      – Nie! Nie. Skądże znowu. Dajmy spokój Montrésor. Wołają mnie na wizję!

      Chwilę przed live wciskam mu w rękę moją wizytówkę, w obecności dziennikarzy, którzy stoją z nim przy marchwi i pomidorach do gazpacho, i mówię:

      – I poproszę, panie Mikołaju, o próbki pańskiej nowej starej poezji.

      Oni trochę przytkani, patrzą na mnie jak na kaczkę dziwaczkę, co od kucharza chce wierszy.

      Ale zaraz, gdy prowadzą ze mną rozmowę i wspólnie oglądamy materiał tego dziennikarza, któremu dałam się uwieść, sprawy stają się dla nich logiczne.

      Materiał kończy się tym, jak z walizką wyjeżdżam ze swej kamienicy na krótkie wakacje. Pietrek odprowadza mnie do auta, dziękujemy sobie za nagranie i ja nie daję sobie pomóc przy bagażniku mego fiacika lattementa.

      – To nie jedziesz autem? – pyta.

      – Nie, bo mam tu niedaleko. Dwie ulice dalej. Mam hotel, w sensie.

      – W Warszawie?! – pyta.

      – Tak, dwie ulice dalej. Pa, pa!

      I staje się dla dziennikarzy jasne, że jednak mogę prosić kucharza o nowe próbki starej poezji.

      „Ona jest taka osobna” – czasem słyszę.

      Ale jest faktem, że jeśli dłużej nie mogę wyjechać z miasta, wynajmuję hotel w Warszawie, spędzam w nowym miejscu choć jedną noc i wracam lekka z podróży.

      Chyba mam też kłopot z tak zwaną sztampą i small talkiem. Nie widzę sensu? Szkoda mi czasu?

      Dziennikarze często pytają:

      – Najwyższa cena, jaką zapłaciła pani za rolę? Czy długo pani wychodzi z roli? Czy zdarzyło się pani utknąć w roli?

      – A jaką wersję pani woli? Glamour czy without glamour?

      – Ale pani zabawna. Prawdziwą, oczywiście. Takiej pragną ludzie.

      – No to, grałam w tamtym roku gwiazdę, Igę Cembrzyńską, więc… bezsenność.

      A jak godzinkę snu urwę, to nadal zdarza mi się spać w sztucznych rzęsach, w oliwce z brokatem. Fultam kasą, piąte ekofutro, rozumie pani, pokusy. Brak czasu. Wywiady, flesze, dywany. O ile pamiętam… czerwone.

      Oczy też czerwone.

      Bo łzy, ciągłe łzy, bez umiaru i powodu. Wie pani, trauma postaci wypływa.

      I druga wersja? Dobrze. Mniej glamour.

      Połamane paznokcie. Co by tu pani… O! Zgubiłam komórkę, znalazł ją na ulicy praski menel i oddał za dwie stówki, tylko zdjęcia fioletowych melin, co sobie pocykał moim aparatem, kazał odesłać na komórkę mamy.

      Hmm… Nic nie przychodzi mi do głowy. Nieopłacone rachunki. Bo nie ma za co. Zanim zapłacą.

      A! Ucieczka z domu od Ukochanego do hotelu dwie ulice dalej. Już prawie kończę film Jak pies z kotem. Ledwo wytrzymuję. On – ten Ukochany – przyjeżdża w nocy zabrać mnie, bo piszę esemesa „ratunku”. Puka do drzwi.

      – Kto tam? – pytam.

      – Room service.

      – Jaki?

      – Sraki, Ola, otwieraj!

      Rzygi bez powodu. Taka psychosoma, wie pani.

      To proszę wybrać, którą wersję ludzie wolą. Ach, i jeszcze rzecz nie dzieje się w Polsce może, proszę dopisać. I wszelkie podobieństwa do zasłyszanych tu osób i zdarzeń są przypadkowe.

      Żeby mi koło pióra nie zrobili.

      A WSZYSTKO JEJ CZARNE OCZY

      I białe mieczyki. Kocha je.

      Czarne oczy, białe mieczyki i piękno, w które zamienia świat. Gosia Baczyńska.

      Mój guru mody. Kiedyś, lato 2016 roku, idę ja sobie ulicą Floriańską obok jej butiku, nikomu jeszcze nieznana aktorka, poza fanami Na Wspólnej, staję przed witrynami jej okien i pocę się jak szara myszka. Wejść, nie wejść. Zaraz ma się odbyć światowa premiera Ostatniej rodziny na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. Ale ja mam wrażenie, że to skromny film. Dobry, lecz skromny. Może przejść bez echa. Jednak przecież Locarno, prestiżowy festiwal, gram z Andrzejem Sewerynem, Dawidem Ogrodnikiem, cholera. Muszę sobie zakląć, by przepchnąć energię, zdobyć się na odwagę i otworzyć drzwi. Jak często mi się zdarza, bo stale jest we mnie jakieś „nie dość, nie dość”. A Gosia to pewnie superkobieta, nie może być inaczej. Nie tworzyłaby takiego piękna. Nie mieszkałaby na Pradze jak ja. A poza tym te czarne oczy. Mocne. Jakieś z moimi powinowactwo.

      Wchodzę. Drżą mi uda. Za kontuarem młoda asystentka.

      – W czym mogę pomóc?

      Gabinet piękna. Zatyka mnie od urody sukien, butów, biżuterii, komód, pięknych przepasek na głowę, dywanów et cetera.

      – Wie pani, jest taki film, z którym lecę za kilka dni do Locarno. Delikatny film.

      Kurwa, kto cię, sieroto prosi o umniejszanie?

      – To wspaniały film, który dostał się do konkursu głównego w Locarno, co prawda debiut.

      Jesus, jeszcze chwila, dziecko, i sama na własnych kopach cię wyniosę poza witryny tego atelier. I pojedziesz w białym tiszercie, z przepoconymi pachami, a na tyłek zarzucisz stare dżinsy za pięć zeta. Sił już do ciebie nie mam.

      – Za to gram w nim z Andrzejem Sewerynem, Dawidem Ogrodnikiem.

      Dorzuć ćwoku, że główną rolę!

      – Taką łagodną firankę, jak o niej mówiono, szarą eminencję tej rodziny, rodziny Beksińskich.

      Nie rozkręcaj się, to nie ma nic do rzeczy. Idź do sedna i wypad, pooddychaj powietrzem, bo smucisz.

      – Właśnie, czy pani Baczyńska zechciałaby ubrać mnie na ten festiwal?

      Asystentka zapisuje tytuł filmu, Locarno, nazwiska gwiazd-partnerów i – o dziwo – odpowiada.

      – Jeśli Gosia Baczyńska się zgodzi, oddzwoni do pani. Poproszę o numer.

      Zjadam sorbet naprzeciwko, by się pozbierać i ochłodzić.

      Tego samego dnia dostaję wiadomość: „Gosia Baczyńska z chęcią Panią ubierze, umówimy daty”.

      I po co było tak projektować czarno? Od zawsze czarno? Nie mam do siebie siły.

      Suknia do Locarno z Ostatnią rodziną była piękna i skromna. Taki mają tam dress code. Szara koronka, rozkloszowana od pasa, za kolano, skośny


Скачать книгу