Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna
za to oddała.
– By ci wrósł?
– Bym mogła choć kilka dni nosić jeden pierścionek.
Codziennie na planie zabierają mi biżuterię, zamykają w plastikowych woreczkach i czuję się naga, rozebrana, bezbronna, jakby źli ludzie rozdrapali na mnie cenne resztki – i że będzie do odbioru w piwnicach szpitala, po wszystkim – albo zaprosili do gazu. To głupie, ale tak to czuję.
I każda z nas pewnie przez chwilę docenia przywileje naszych zawodów. Ona pisarki.
Ja aktorki. Który z nich? Że mogą mi codziennie kręcić włosy na przykład. Inne na tę chwilę nie przychodzą mi do głowy.
Ach, nie.
Pamiętam, jak ostatnio staję półnaga przed Emilią.
Swymi czarem, namysłem, delikatnością nie pozwala mi na chwilę zapomnieć, że Czartoryską. Wybitną kostiumografką, ale jednak Emilią Czartoryską.
Ubiera mnie.
Mówię:
– Emilko, w scenie, gdy sprzedaję prokuratora i zostawiam drzwi otwarte, gdy on nagi, przywiązany do łoża, z dupskiem wypiętym i oddanym, jak rozkwitająca magnolia poddaje się mym torturom… I gdy wpada straszna ekipa, by go sfotografować w takich aktach i skompromitować… Może nie dam się nikomu poznać? Może załóż mi na twarz jakąś koronkę? Tak, by na kompromitujących zdjęciach nikt nie poznał mej twarzy?
Charakterystyczne.
Im bliżej jestem postaci, tym częściej mówię o niej jako o sobie.
Emilka mruży chwilę oczy, po czym zaplata mi koronkową przepaskę na twarzy.
Rozwiązuje. Składa na pół i jeszcze raz przewiązuje.
Teraz już nikt nie pozna mych oczu. Cel osiągnięty.
Emilka mówi:
– To woalka mojej babci.
Uśmiecha się. Tylko oczami.
A ja nagle odbywam w kilka sekund jakąś świetlną podróż.
Z mego zrujnowanego Prudnika, smutnego miejsca, gdzie jedna kraina się kończy, a druga jeszcze nie zaczyna… do Brzeżan, majątku Czartoryskich.
Idę szeroką aleją lip, zalaną słońcem, prosto do pokoi i szaf madame Czartoryskiej. Swobodna w przekraczaniu czasów, konwenansów, wszelkiej logiki, geografii, czasoprzestrzeni. Wszystkiego.
I w woalce madame Czartoryskiej, którą teraz będę nosić, czuję, że wyobraźnia jest pociskiem największej mocy. I czuję wdzięczność. Wręcz atak wdzięczności.
I jednak kocham swoją profesję.
MÓJ MA UMAZANE NIEBEM
Ciąg dalszy albańskiego tryptyku.
Leżymy prawie cały dzień.
– Chmury dziś płyną do Albanii czy z?
On twierdzi, że do. Nie odzywam się. Nie dlatego, że na geografii robiłam na drutach różowe sweterki, ale dlatego, że zwisa mi ten konkret.
Byle płynęły. Byle my pod niebem. Niebo nad nami.
Uwielbiam podróże. Uwielbiam Grecję.
– Niebezpiecznie blisko Albanii!
Czy on słyszy me myśli? Śmieje się łobuz na łóżku.
– Serio? Od lat tam latam!
– To uważaj!
Gada trochę jak moja mała córka. Gdy miała z pięć lat, podróżowałam z nią po Grecji notorycznie. Kiedyś przed wakacjami, gdy siedziałam przy biurku, szukając ofert na wylot, podeszła do mnie ta śliczna mała dziewczynka, przegięła się wdzięcznie w biodrze, palca do ust włożyła i powiedziała:
– Możemy w tym roku nie do Grecji?
A oglądałam właśnie niedużą grecką wyspę Tasos. I skapowałam wtedy, że na punkcie Grecji mam kompletnego bzika. Szybka myśl, że ograniczam dziecko. Nie daję jej poznawać świata. Bo mam bzika! Przesterowałam satelitarny view, bo tak zawsze latam po mapie, i kupiłam Sardynię.
Piękna. Dość nudne wakacje.
Od długiego czasu moja córka podróżuje sama. Lubię to u niej. Czuję, że coś jej dałam. Chociażby pasję do podróży. I w maju tego roku odkryła maleńką grecką wyspę, której nie znałam. Dość blisko Aten. Kiedy wróciła, zadzwoniła i powiedziała:
– Coś dla ciebie, kompletna nuda, cerkiew pośrodku.
Ach, i jeszcze prawosławną ikonkę, otwierane retabulum, stamtąd mi przywiozła, mały tryptyk z bliźniakami Kosmą i Damianem. Gdy spieszyła się na pamiątkowych zakupach, „ach, jeszcze mama, to święty obrazek!”, ktoś ze znajomych spytał:
– Ile twoja matka ma lat?
– 53. Czemu pytasz?
– I taka święta? To jakaś przesada.
Że niby dla babki taki prezent byłby okej?
Ikonka stamtąd wisi nad naszym dębowym przedwojennym stołem. I jest tam w punkt. Więc kiedy latem mam kilka wolnych dni, nie mam dylematu, gdzie odpoczywać. Jadę na Agistri.
Gdy lecę tam, wciąż piszę.
Gdy zstępuję z promu na ląd, koniec z myśleniem. Znajduję na YouTubie supermuzykę – mruczenie kota. Cztery godziny, poprawia krwiobieg, rozluźnia miednicę, łagodzi ból w prawej pachwinie, wkładam słuchawki w uszy, w oczach szmaragd wody. I nie ma mnie. Odpływam.
Ach, przepraszam, raz odbieram esemesa od Magdy Popławskiej: „Olka, śnił mi się twój ślub w Brukseli. Miałaś czerwoną suknię”.
W Brukseli, myślę? A, bo oni tam z Teatrem Nowym, którego jest aktorką, często grają, to nałożyło się jej. Pytam ją: „Kim był on?”. Esemes z powrotem: „Jego nie było”.
Jak zwykle, myślę, element męski brak. Skąd ja to znam? Prawie całe życie. Element męski nul.
Teraz jest inaczej. Wszystko mogę o moim Kochanym powiedzieć, ale nie to, że go brak. I niech tak zostanie. I amen. W pacierzu. I wszystkie możliwe zaklęcia. Abrakadabra i dolores, i Galapagos, i wyspy szczęśliwe, i tak mi dopomóż Bóg.
Po powrocie z wakacji piszę krótki tekst. Dziękczynny.
Agistri, słodka Agistri.
Chciałabym zmienić słowa naszej litewskiej inwokacji i zaśpiewać 13-zgłoskowcem:
„Agistri, słodka Agistri, Ty jesteś jak zdrowie,
ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto Cię stracił.
Dziś piękność Twą w całej ozdobie
widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie”.
Coś tam pokręciłam. Nieważne. Jestem już w Warszawie. Parnej, skonanej upałem wielu dni. Z gorącem prawie topniejących kamienic, torów tramwajowych, znaków drogowych. Z ambulansami często przejeżdżającymi przez miasto. Na sygnale. Ludzie nie wytrzymują gorąca.
I braku bryzy od morza, myślę po cichu. Uśmiecham się krzywo jak łobuz. Braku cienia skalistych gór i sosnowych lasów Agistri.
Słodkiej Agistri.
Tęsknię za nią. Chcę na nią. Marzę o sobie na pokładzie szybkiego promu z Aten. Czuję, jak dobija do małej przystani w Skali, stolicy wysepki. Opaleni Grecy w białych koszulach z logo Blue Star Ferries przerzucają mostek na beton – i hop. Moje jasnożółte trampeczki dotykają wyspy. Jestem na Agistri.
Najmniejsza