Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna

Anyżowe dropsy - Aleksandra Konieczna


Скачать книгу
A te wygodne krzesła przy płocie. Do sprzedania za bezcen. Albo i wystawka dla bezdomnych? Bo koniec firmy. Szlus. Niepolityczna. Niefeministyczna. Ale siara.

      Panie, panowie! Na naszych oczach stała się jedna z największych rewolucji – rewolucja długowieczności. Przeciętnie żyjemy o trzydzieści lat dłużej niż nasi pradziadkowie. I to są fakty. Nic tego nie zmieni.

      Będą powstawać nowe gatunki filmów. Jest już na przykład, za sprawą mądrości i żywotności Meryl Streep, dojrzała komedia romantyczna. I to nic, że moja córka ma reakcję na scenę łóżkową Meryl Streep i Aleca Baldwina: „Fuj, bo się zrzygam”.

      Nie wyrzyga się. Przywyknie. Świat też tak wygląda. Trzeba go pokazać, łamać estetykę, tabu i nadążać za życiem.

      Odczarować dla kina postaci kobiece.

      Oglądam Faworytę z 2018 roku, brytyjsko-irlandzko-amerykańska produkcja historyczna w reżyserii Jorgosa Lantimosa, greckiego reżysera, twórcy genialnego Lobstera. W filmie XVII-wieczna Anglia w wojnie z Francuzami. Ale to tylko tło dla historii życia i namiętności trzech kobiet: schorowanej królowej Anny i jej dwóch kochanek, zstępującej i wstępującej, w walce na śmierć i życie o władzę w miłości. Totalne. Da się? Da się.

      Wybacz mi, Wojtku, pazury wbite w ramię. To jednak zacznie się dziać.

      Odbieram dyplom z rąk Prezydenta Polskiej Akademii Filmowej, Dariusza Jabłońskiego. Na scenie lukam, że drobne prezenty dla nominowanych tego roku to dobry alkohol. Tamtego roku, gdy odbierałam nominację za rolę Zofii Beksińskiej w Ostatniej rodzinie Jana P. Matuszyńskiego, były bransoletki. Pytam go, lekko zawiedziona, czy nie ma bransoletek. Bo lubię. Wybucha śmiechem i mówi, że Akademia postara się w przyszłym roku. To ja też wybucham. Co mam zrobić. Kiedy zadajesz najszczersze pytanie, inni biorą to za przedni dowcip. Dlaczego?

      Zagadałam się.

      A co u tej z balkonu? Nadal czeka? Czy się doczeka?

      OCZY JAK MŁYŃSKIE KOŁA

      Oglądam spektakl tańca. Porażające piękno.

      Ale w ogóle nie umiem tego nazwać. Jestem bezbronna. To znaczy, mój język jest bezbronny, choć podbrzusze szaleje. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.

      I przez chwilę myślę: jestem głodna. A za chwilę: nie, siku muszę. Za chwilę – nie, jednak coś gorszego, czego nie robią dziewczynki, czyli kupa. Za chwilę – nie, ja po prostu jestem zakochana. Kocham ten spektakl.

      Ale nazwać nadal nie umiem.

      Drżę. I decyduję dać trwać temu drżeniu.

      Jak dobrze, że nie jestem krytykiem teatralnym, czyli kanarem w tramwaju w sensie mentalności, jak mówili w mojej szkole aktorskiej.

      Bo zaraz odrzuciłabym nienazwane. Sięgnęłabym po określenia „bełkot”, „to już było”, „autor pogubił się”, „kto daje na to pieniądze i w ogóle, what the fuck?”.

      Czuję, że drżę. I drżę. Gubię na chodniku szal. Jakiś pan podnosi. Upuszczam kluczyki od auta. I ślad po nich zaginął. Wpadły pod auto. Co?! Ale jakim sposobem? Zakrzywiła się czasoprzestrzeń? I grawitacja z nią? Błocę ręce, kolana, rękawy płaszcza – mam je.

      Przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam na swą Pragę.

      I myślę o przeklętych mykach naszego umysłu. Ludzi postkartezjańskiej ery. Którzy myślą, więc są.

      Jak ten pieprzony umysł nas dominuje, jak nie dopuszcza do olśnień, miłości, nielogicznych zachowań.

      Nie chcę tak. Nie chcę! Krzyczy we mnie jakaś naga kobieta. I zaraz po zamknięciu drzwi od środka swego cichego mieszkania zrzucam ciuchy. Nie zapalam światła.

      I jakiś czas chodzę naga w ciemności.

      I taka chcę być.

      Także w tym pisaniu.

      Zwłaszcza w nim.

      Nie gatunkować. Nie meliorować. Nie zamykać do szuflad z tym a tym. I mieć pozrabiane. Jak mówią na Kurpiach.

      Będę trwać w drżeniu i niepokoju. Ile się da.

      Aż zjawi się jakiś decydent, wydawca albo inna siła i powie: „To trzeba podatować. To ponazywać. Uczytelnić. Zostać przewodnikiem tego strumienia”.

      Wtedy ulegnę.

      A póki co płynę.

      Jak te moje chmury do Albanii. I z.

      Co nagle Albania? I chmury płynące w jej stronę?

      Zaraz to wytłumaczę. No nie tak zaraz. It’s complicated.

      RZUĆ NO OKIEM TUTAJ

      Luba to moje alter ego. Tak ją odczuwam od pierwszego spotkania.

      Kiedy zaczęłam reżyserować w teatrze, a było to w 2003 roku, w TR Warszawa, Tlen według Iwana Wyrypajewa, zaproponowałam jej, by wykonywała projekcje wideo do prawie wszystkich moich spektakli. W And then there were none Agathy Christie, rok 2011, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w Kobiecie z zapałkami na podstawie Klima, współczesnego moskiewskiego autora, także w Teatrze Narodowym w Warszawie, rok 2012, z wybitną rolą Magdy Cieleckiej, dedykowane słodkiej, acz świętej pamięci Gabrieli Kownackiej. Dwa lata później spektakl dyplomowy Akademii Teatralnej w Krakowie.

      Projekcje wideo Luby były wspaniałe. Dawały tlen moim projektom. Ufilmowiały je prawie. Razem z nią walczyłam, by zelżyć materię teatru, przyspieszyć jego trudny, nudny montaż, siłą materii zawsze związany z długą zmianą dekoracji, ruchem tego bezwładnego cielska. Dzięki Lubie i jej projekcjom montowałam sceny filmowo w teatrze. To była magia.

      Aż razu pewnego zaproponowałam jej zrobienie – oprócz projekcji – światła. Ogromna scena. Największa w Polsce. Duże dla reżysera światła, wyzwanie. Teatr im. Kochanowskiego w Opolu, rok 2015. Wielki i nowoczesny park oświetleniowy. Dyrektor teatru, świętej pamięci nieodżałowany Tomasz Konina, obawiał się trochę, że Luba, debiutując w świetle, nie da sobie rady z tą sceną.

      To była moja adaptacja Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla. Wersja dla dorosłych. W moim widzeniu Alicja miała pięćdziesiąt lat, pijana jechała autem i rozwaliła się na drzewie. Królicza nora to mógł być OIOM, rozpad osobowości, depresja, alkoholizm – co kto chciał. „Najbardziej dorosła książka dla dzieci”, gdzieś przeczytałam o powieści Carolla. Moja adaptacja akcentowała tylko niezwykłą pojemność tego tekstu.

      À propos światła, to w dniu premiery pijany ze szczęścia Tomasz Konina tulił Lubę i wielbił jej talent.

      A teraz Lubka, jakby się urwała z Alicji w krainie czarów, odejmuje nagle aparat od twarzy i przypomina sobie sen z rana, jak jakiś facet w czarnej marynarce kazał jej jeść z każdego guzika, w każdym guziku było wspaniałe danie. To było dziwne i upokarzało ją w tym śnie, a równocześnie… I opowiada mi o tym w tłumie osób, które czekają z pracą, bo staję zasłuchana.

      Trwa sesja do „Harper’s Bazaar”, której jestem bohaterką.

      Ale sen musi zostać opowiedziany do końca. I smak, który został po nim. To z Lubką wiemy.

      I przeskoczyłybyśmy pewnie w wolnym ruchu wyobraźni do analiz, gdyby pędzle nad moją twarzą nie zadrżały niecierpliwie i spreje na włosy nie przymknęły nas z sykiem. I rozdzielono nas? O nie, to pozór – refleksja toczy się nadal w naszych oczach. I z precyzją, gdy cały ten dzień się skończy, wrócimy


Скачать книгу