Anyżowe dropsy. Aleksandra Konieczna
którego życzyłaby sobie każda kobieta.
W talii, biodrach, pupie, udach mam po kilka centymetrów mniej.
Klasyczne 36.
Kupię sobie za to bukiet pięknych jaskrów. Ale to za chwilę. I pretty ballerinas w kolorze nude ze złotym czubkiem.
Najcudowniejsze, najwygodniejsze buty na świecie.
I zostawię pracownię mistrza Ossolińskiego z jego klasą i refleksją najwyższego lotu, z jego lustrami i białymi marmurami, i odejdę w deszczu Mokotowską z pękiem kwiatów i różowym kuferkiem Pretty Ballerinas.
Ja, dziewczynka z Prudnika. Córka stolarza i księgowej.
Tomasz jest tak wielki przy mnie, że musi brać stołeczek na kółkach i jeździ na nim wokół. Słyszę jego szept.
– Ależ mi ta suknia sprawia przyjemność, Ola.
I myślę, także po cichu: to dobrze, to bardzo dobrze, że ta suknia pomaga ci zdrowieć po ostatnich wakacjach na Karaibach, skąd wróciłeś z raną w nodze.
Broń Boże, nie od szrapnela, ale skoków przez ognisko.
– Teraz to i tak dobrze wygląda – i zsuwa luźną lnianą nogawkę na trampek.
Błyszczą mu ciemne niewidzące mnie oczy, kiedy upina na mnie kolejne szpilki, odjeżdża na stołku w głąb pracowni, przygląda się linii, prawie zamyka swe szklane misie. Słodkie oczka z Katowic.
Ktoś także widzi lepiej przy zamkniętych lub chociaż w zmrużeniu. I to nie byle kto.
Mistrz w patrzeniu. Nie jestem świrem! Lalala!
– Tu, pani Iwonko, pięknie wyszły te zaszewki na biodrach, jeszcze je popieścimy żelazkiem i będzie cudnie.
Krawcowa Iwonka tłumi subtelny uśmiech. Suknia już zaczyna wyglądać jak posąg.
To znaczy ja w niej zaczynam wyglądać jak posąg kobiety, do którego zbliżający się panowie będą szybko dopinać marynarki.
Już to widzę. Będę musiała odrzucać głowę w platynowych lokach, śmiać się słodko i wypinać czarną pupę, by zerwać ścisły black tie.
ZAMKNIJ OCZY, BO IDZIE BURZA, WIATR FIRANKI NADYMA
Śpiewałam kiedyś piękny wiersz Tuwima pod tytułem Burza. Do muzyki Jana Kantego Pawluśkiewicza. Teraz przypominam sobie, że tam chyba była „pamięć” zamiast „oczu”. Ale ja tak pamiętałam lata całe. Zamknij oczy, bo coś. Otwórz oczy, bo coś tam. Zaczyna docierać do mnie, że zamykać-otwierać oczy, otwierać-zamykać znowu jest prawie moją strategią życiową.
Strategią dziecka. Bo jak zamykam, mnie nie widzą i ja nie widzę problemu.
Jak otwieram – odwrotnie. Widzę, jestem widziana, jest problem.
Ale także strategią mędrca. Bo znam swoją wyporność. I wiem, że niektórych spraw nie mam siły widzieć, po prostu nie uniosę. Albo moje patrzenie nie polepszy sprawy, tylko mnie nadwyręży. Albo nie patrzę na sprawy bolesne, na które nie mam wpływu. Gdy decyduję go mieć, otwieram oczy i działam.
Zatem oczy otwarte – świadomość. Oczy zamknięte – nieświadomość. Czyli zabawa. Psota. Relaks.
Oczywiście to trudne. Jakby komuś, kto dużo czyta, kazać stać się na nowo analfabetą. Bieda. A komuś, kto dużo myśli, Dyziem marzycielem. Prawie niewykonalne.
Ale ja sobie nakazuję i chyba mam system. Świadomość – oczy otwarte – ciężar. Nieświadomość – oczy zamknięte – zabawa. Od lat ten mechanizm ćwiczę, trening czyni cuda i jakoś leci. Czasem nawet nieźle. Doczepiam do oczu rzęsy. Efekt motyla. I akcja. W tę i we w tę. Z energią.
„Zamknij oczy, bo idzie burza, wiatr firanki nadyma”. Dziś mi się nie chce chronić oczu, panie Tuwim.
Otwieram oczy szeroko i niech mnie wiatr wychłoszcze, ziaren piasku nawrzuca, niech łzy popłyną do szyi i wpłyną za dekolt.
Przejeżdżam właśnie przez Wisłę. I co widzę?
Samotność tego miasta.
Zwłaszcza gdy zmierzcha, widzę samotność tego miasta.
Przydusza mnie.
Czy to dlatego, że kiedy byłam mała i z bratem czekałam, aż ojciec wróci, czy wróci, jaki wróci?
I zmierzch był cezurą w spokoju dnia.
Czy dlatego, że to miasto jest po prostu samotne, zwłaszcza po zmierzchu, samo w sobie samotne, nie trzeba katakumb mego dzieciństwa?
Przejeżdżam przez Wisłę. Zaciska się na płucach pas.
I czuję, chciałabym powiedzieć, wielkiego kaszalota i jego ślepe oko sunące w powietrzu, jego obłe cielsko przepływające nade mną.
Ale to nie powieść, którą kocham, przed którą klękam i słabnę. Król Szczepana Twardocha. To mój real. Pas na moich płucach.
Nie, to nie kaszalot. To kir.
Kir nad miastem. Nadciąga i nakrywa ulice, place, parki, mosty. Wpełza do mieszkań.
Zaczadza wszystkich.
Biorę głęboki wdech. Pas popuszcza.
Znów wracam przez most z pracowni mistrza krawiectwa na miarę.
A wcześniej rozmowa.
– To jak, Tomku, siedemnasta?
– Siedemnasta brzmi nieźle – odpowiada lekko śpiewnie.
Dżentelmen. Ostatni okaz zatopiony w bursztynie.
Raczej w białym marmurze, którym oklejone są ściany klatki schodowej prowadzącej do jego pracowni.
Pas na płucach puszcza prawie.
Ale uważnie. Trzeba być czujną. Pas może ścisnąć w każdej chwili.
Wita mnie w trampkach. Bluza z kapturem. Luźne spodnie.
Raczej Banksy niż custom tailor.
Pytam o ranę na nodze.
– Teraz już super. A potem na wyjście… do smokingu założyłem klapki!
Na to straszne wspomnienie zarzuca włosy na twarz. Śliczne włosy do ramion.
– I jestem pewna, że podyktowałeś tym nowy trend. Smoking i klapki.
– Przestań, były z aksamitu.
I znów zarzuca włosy na twarz. Jakby chciał się ze wstydu skryć. Może śniło mu się? Nie, to był fakt. Z jego życia arcyfakt.
– Ja zawsze w lakierkach. A tu porzucone…
Prawie chowa się w kaptur.
– Ile by te lakierki mogły opowiedzieć? Gdzie nie balowałem!
– O, to superpomysł… Życie mężczyzny lakierkami pisane.
– Tak, niezły tytuł!
– Szkoda, że nie mają takiego daru, że ty balujesz, a one piszą. I na starość masz megapowieść. Ustawia ci wszystko.
JEJ OCZY JAK GWIAZDY
Docelowo suknia jest piękna. Przywozi mi ją do domu tuż przed galą. Włosy ma jeszcze mokre. Przywozi mi markazyty od pobliskiego jubilera. Zapina mnie.
Luba robi nam zdjęcia. Podjeżdża lexus wysłany przez Polską Akademię Filmową.
Ach, to na niego czekała ta z balkonu, wypinała pupę! I doczekała się.
Czuję się