Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski


Скачать книгу

      – To było kiedyś. Dwa lata temu...

      – Rok – przypomniała.

      – Rok, dwa... W każdym razie... dawno. Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać.

      Na to tylko czekała. Uśmiechnęła się wyrozumiale, jak nauczycielka.

      – Ustaliliśmy? Sam ustaliłeś. Ale przecież... rozumiem, kłopoty. Co drugi klient z tym przyjeżdża. A ja... jak pielęgniarka... Temu pigułkę, tamtemu dobre słowo, innemu... rączka. Z tobą też sobie poradzę. Powiedz tylko kiedy.

      Zaczerwienił się jak chłopiec.

      – To już za mną. Teraz mam inne sprawy.

      – Jakie?

      Nie odpowiedział. Co ją to obchodzi? Każdy ma jakieś sprawy tylko dla siebie.

      – Tajemnica. Moja, własna, i nic ci do tego. Przeczytałaś?

      Westchnęła, sięgnęła do torebki, wyciągnęła zwiniętą w rulon książczynę.

      – Przeczytałam... połowę. Można powiedzieć, że tego mistrza zaliczyłam, ale na Małgorzatę zabrakło mi siły. Za dużo opisów. Takie... w chuj niekonkretne – wykrztusiła i z ulgą podała książkę.

      Schował skarb do kieszeni, zmarszczył czoło, pociągnął nosem jak cham.

      – Dobra książka nie może być pisana samym behawiorem, jak te współczesne gówna.

      – Czym nie może?

      – Behawiorem, no... że się dzieje i tylko to. I akcja ciągle, kurwa, akcja... to zrobił, tamto zrobił, wstał usiadł, wyszczał się... zdarzenie za zdarzeniem, jak w pociągu pośpiesznym.

      – No, jak w życiu. Ja bym wolała taką książkę – wyznała naiwnie.

      – Taką książkę to ty masz tu, przy drodze. Nie chcesz czytać czegoś lepszego?

      Zaskoczył ją. Spodziewała się innych słów. Opuściła głowę zawstydzona.

      – Nie mów tak. Myślisz, że bym nie chciała innej pracy?

      – To ją znajdź.

      – Znajdź, akurat.

      Nagle wpadła na myśl ożywczą. Postanowiła ją od razu wypowiedzieć, bo już nie miała siły się tłumaczyć.

      – No dobrze, znajdę, ale kto cię będzie wtedy karmił? Zdechniesz z głodu jak leśny dziad. Jak menel z przytułku.

      Zesztywniał. Nie mógł uwierzyć, że z jej ust padły te słowa. A ona sięgnęła po płócienną torbę zawieszoną na drzewie i spokojnie zaczęła wyliczać:

      – Chleb pszenny, żytni i bułka z przedziałkiem. Do tego ser żółty wędzony, kiełbasa krakowska, trzy tygodniki sprzed tygodnia, dwa banany i sporo zwierzaków.

      Otworzyła torbę, pozwoliła zajrzeć do środka. Zobaczył żywność i kilka pluszowych maskotek: żyrafę, szczurka, biedronkę w kropki.

      – Do mnie się przytul. Po co ci pluszaki? – dokończyła przymilnie, związała uszy torby różową prezerwatywą, podała dziadowi.

      – Przytulam się, do kogo chcę. Nie twoja sprawa – odburknął.

      – Ale restauracja pod chmurką i sklep wielobranżowy to już moja sprawa, tak? Od trzech lat selekcjonuję odpadki jak wzorowa obywatelka, odkładam na bok towary luksusowe... Pamiętasz czarny kawior i pół butelki szampana Noble Cuvee?

      – Nie „cuwe”, tylko „kuwe”, debilu. Odgazowane gówno. Ja piję whisky single malt. Może być Glenfiddich.

      – Ale pamiętasz?

      – Pamiętam – przyznał niechętnie.

      – A widzisz.

      – No i co z tego? Czego to dowodzi?

      – Troski, przywiązania, współodczuwania. Tej tam... omnipotencji...

      – Empatii – poprawił głupią.

      – Empatii, sratii i dupatii. Tego, że o tobie myślę. Obchodzisz mnie jak własne dziecko.

      – Nie masz dziecka.

      – Ale mogę mieć! – krzyknęła i rozpłakała się w sekundę.

      Rozmowa była skończona.

      – Idę do domu.

      – Idź, gdzie chcesz.

      – Chcę iść do domu.

      – To idź. Czego stoisz, dziadu?

      – Nie gniewaj się na mnie, Nata. Nie chcę jeszcze jednego poczucia winy. Wystarczą mi te, które już mam.

      – Nie gniewam się. Klepnij mnie w tyłek, jak nie wierzysz.

      Klepnął ją w tyłek. Podskoczyła, załopotała rzęsami.

      – Nie stać pana na mnie. Proszę odjeżdżać i nie wracać bez tysiąca dolarów.

      3

      Poszedł do siebie. Dzień powlókł się za nim. O czymś gadali po drodze, ale to nie były ważne sprawy. Takie tam... błahostki leśne. Miała pięć lat, pisała list do Mikołaja – ta mała, o której myślał. Dużo czerwonych literek na kartce w kratkę. Prosiła o „pokuj na świecie”. „U” nie musiało być kreskowane, bo nie było ważne. „I żebym nie była taka chciwa” – prosiła też głupka z brodą. Spełniło się to drugie, czyli połowa życzeń. Nie chciała zabawek, domków dla lalek, sukienek i płaszczyków. Nie chciała też wróżek, czekolad, pierników, komputera dla dzieci ani wyjazdu do Disneylandu. „Pokuj” był jej potrzebny i sprawiedliwość na świecie. Dla ojca, matki i innych dzieci. Najwyżej parę pluszaków – zajączka, tygrysa, osła i prosiaczka. List opieczętowała kwiatkiem: czerwony środek, płatki żółto-czarne, łodyżka, dwa listki.

      Szedł i sapał, schodził w doły leśne, wspinał się na skłony. Mijał drzewa stojące, świerki, sosny, graby, buki i dęby. Płakał. Zmierzch spadł mu na grzbiet jak wrona.

      4

      Dom wyłonił się zza pagórka: ziemianka wykopana w leśnym ostępie, oszalowana żerdziami, opatulona liśćmi jak szalikiem.

      Nie była wilczym dołem z zapadnią. Wyglądała raczej na kraj odludka, z granicami narysowanymi wyraźnie i twardo. Miał tu kurhan mieszkalny, wpasowany między drzewa, otoczony palisadą z żerdzi, półkole klatek wrastających w ścianę domu, dwie linie drutu z kolorowymi szmatkami do odstraszania lisów, wychodek drewniany, ścieżkę wydeptaną od drzwi, przechodzącą w kolisty trakt, łączący kilka ważnych miejsc: drewutnię (pieniek, siekierka, piła, klin stalowy do rozłupywania drewna), pralnię (blaszana wanna, tarka, dwa wiadra cynowe, sznurek), komórkę z narzędziami (szpadel, łopata, grabie, skrzynka z młotkami, gwoździami, obcęgami, zwoje drutu, kilka akumulatorów samochodowych, agregat, kanister z paliwem), oprawialnię (stół do oprawiania zwierzyny, ramki do rozpinania skóry), wędzarnię (beczka blaszana, palenisko z szamotowych cegieł, kanał dymny zakryty bukowymi łupkami). W otoczeniu domu panował porządek, rzeczy przywleczone ze świata miały swoje miejsca; butelki przy butelkach, skrzynki przy skrzynkach, garnki przy garnkach. Z rury wychodzącej z ziemianki snuł się białawy dym.

      Doszedł do przesmyku w płocie, rozglądając się przy tym uważnie, wypatrując na ziemi śladów zwierząt i ludzi. Nic nie znalazł, sięgnął po kij, wetknął go w kupę liści. Szczęknęła stal i spod liści wystrzeliła w górę pułapka – dwie stalowe ramki napięte hartowanymi sprężynami. Kij pękł jak zapałka.

      Otworzył drzwi kluczem wyłuskanym ze skrytki za ościeżnicą. Wnętrze okryte było półmrokiem.


Скачать книгу