Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski


Скачать книгу
w usta, ale i na to zabrakło mu odwagi. Nie powiedział też, że kiedy się z nią kochał, nie udało mu się przywołać obrazu żadnej kobiety... poza nią. Dlatego wrócił. Postanowił, że powie jej to wszystko następnym razem.

      – Dziękuję, Nata – rzucił przez ramię, na odchodne.

      Rozmawiał z nią o pianinie jeden jedyny raz. Wspomniał o szkole muzycznej, rodzicach, którzy przychodzili na koncerty, tremie. I o nauczycielce pachnącej kawą. A ta zapamiętała. Wygrzebała ze śmieci prawie nowe casio. A to się Marynia ucieszy. Do tej pory gwizdał jej melodyjki, a głupi tumak wyginał się jak indyjska tancerka; teraz przerobi keyboarda na akumulator i będą koncerty dla kun leśnych, kotów oraz psów.

      Utrzymał się przy tej myśli przez jakieś pół drogi. Była skarbem, złotem drogocennym. Ale nie starczyła na długo. Inne wysypały się ze szczelin pamięci, głupie, raniące myśli. Sukienka w kwiatki, włosy pszeniczne, złotobiałe. Szła drogą między zbożami, modraki świeciły przy żytach. Nie była już taka mała, miała dziesięć lat.

      – Będę mieszkała za granicą, nigdy w Polsce.

      – Nie będziesz tęskniła?

      – Będę. Nie ma nic złego w tęsknocie.

      Miała rację pszeniczna główka. Mierzyła ją dziecięcymi odległościami, krajami, które są tuż-tuż. Za lasem.

      – Londyn, na przykład.

      – Co Londyn?

      – Przecież możesz do mnie przyjeżdżać na niedzielę...

      – A co z sobotą?

      – Na sobotę też. Jak nie będę zajęta.

      Na szczęście doszedł do dębu i nieposłuszne myśli przepadły. Dały się przykryć pytaniem o świecące próchno. Mieszkał już w lesie tyle lat, a jeszcze nie sprawdził. Może światło, o którym wspomniała Natasza, pochodziło stąd? Wierzba czasem świeci, to wiedział; jakieś grzyby fluorescencyjne, rosnące w jej korze. Karmią się drzewem i oświetlają mu drogę. Jak świetliki. Żeby drzewo widziało, dokąd idzie. Z dębem miało być inaczej. W nim podobno świeciło próchno. Światłem skierowanym do człowieka, napominającym. Musi przyjść w nocy i to sprawdzić – postanowił.

      Podszedł do drzewa. Dotknął ziemi przy pniu. Była ciepła jak piecyk.

      10

      Tym razem doszedł do domu. Nie zawrócił, choć ciągnęło go do Naty jak psa do suki.

      – Ciągnie mnie do niej – przyznał się na głos i zarechotał. – Jestem głupkiem. Pierdolonym dziadem leśnym. Szukam siły, a znajduję słabość.

      Rozejrzał się dookoła. Na szczęście nikt nie usłyszał. Dom leśny stał, jak stał, kolorowe szmatki powiewały na drutach, dzwoneczki dzwoniły.

      Wypuścił psa i kota, cmoknął na kunę, ale nawet nie podniosła łba. Leżała na półce przy piecyku, trawiła wiewiórkę, czekała na noc.

      Pokręcił się po izbie, dorzucił drew do piecyka, zdjął fajerki, postawił czajnik z wodą. Zjadł kawałek chleba z serem. Usiadł, wstał, założył okulary, wziął jakąś książkę, ale wytrwał przy niej tylko kilka minut. Nie potrafił się niczym zająć. Spotkanie z Natą wytrąciło go z równowagi. To prawda, ulżył sobie, ale przy okazji wciągnął na grzbiet nową rozpacz (kalkulował ją, liczył możliwe zyski, wyszło mu, że się opłaci). Radził sobie przecież z rozpaczami różnych rozmiarów; ta miała być niewielka, gówniana, ledwo zauważalna. Taki dwugodzinny smutek, który da się przepędzić byle czym. Na przykład praniem pluszaków.

      – O właśnie! – wyprowadził myśl na zewnątrz, aż suka podskoczyła ze strachu.

      Poszedł po wodę do strumyka, rozpalił ognisko, ustawił kocioł na podwyższeniu z cegieł. Wrzucił do prania pluszaki z ostatniego miesiąca. Było tego kilkadziesiąt sztuk: misie, kotki, pieski, myszki, szczurki, tygryski, osiołki, prosiaczki, zajączki, pszczółki, a nawet gąsienica z dwójką dzieci. Dolał do wody pachnącego płynu, wstawił tarkę, wyprał stworzenia, wypłukał, wycisnął, powiesił na sznurku za uszy, nogi i ogony. Nadleciała sroka, narobiła wrzasku. Nigdy dotąd nie widziała tylu kolorów.

      Pranie zabawek przyniosło mu odrobinę ulgi. Mógł wreszcie odetchnąć, napełnić uwolnione terytoria pustką (wdychał powietrze, wyobrażał sobie, że jest szare i bez zawartości), odpocząć po męczarni. Ale nim to uczynił, przeniósł pluszaki na sznurek w izbie. Musiał je jeszcze oznaczyć zapachami. Każdego innym. (Miał niezliczoną ilość próbek perfum i wód kolońskich. Nata wygrzebywała je ze śmieci od miesięcy. Najsłodsze zostawiała sobie, reszta szła do ziemianki w lesie. Dla pluszaków). Dziad wiedział, co to nuta głowy, serca i domu, czym jest ambra, piżmo, bergamotka, neroli, która nuta czemu służy i jak długo ma trwać. Potrafił łączyć zapachy w nowe, dobrze wyważone kompozycje. Skrapiał pluszaki perfumami, odczekiwał, aż pierwsza nutka przeminie, wąchał, dodawał czegoś bardziej owocowego albo kwiatowego lub drzewnego. Nie popełniał błędów. Zabawki raz uperfumowane pachniały tygodniami; każda tym, co najlepiej do niej pasowało. Ta sesja niezbyt się udała. Wpatrywał się w ślepia zabawek, w niebieskie, zielone, brązowe i żółte paciorki, ale nie usłyszał żadnych podpowiedzi. Nie chciały się do niego odezwać – głupie, bezduszne, porzucone zabawki.

      Nim zapadł zmierzch, zdążył jeszcze zdjąć z ramek zajęcze skórki. Kończyło mu się mięso, musiał zapolować, potrzebne były nowe ramki. Rzucił skórki na podłogę w izbie. Bańka zrozumiała, że to dla niej.

      – Tak, tak, to dla ciebie, Bańka. Ciesz się.

      11

      Kończył się dzień. Szarek i Burek leżały na placu jak nieżywe. Ktoś hojny rzucił worek z kośćmi przerośniętymi przedwczorajszym mięsem. Kundle nażarły się jak głupie. Ale i rzeźnik miał swoją korzyść. Odezwał się do Naty, choć się bardzo wstydził, skrzywił czerwoną gębę, zapłacił za numerek.

      Był ostatnim klientem. Nałożył na warstwę zapachów swój mięsno-mydlany, z nutą obiadową (schabowy z kapustą). Zmyła to wszystko wodą mineralną, skropiła perfumami Sexy 212, ale zapach kapusty nie chciał przeminąć; przeszedł z oddechu rzeźnika na różowe futerko kurwy, dusił ją. Spluwała raz za razem, wreszcie nie wytrzymała. Wsadziła dwa palce do gardła, zmusiła się do wymiotów.

      Kominy elektrowni dymiły, robił się prąd na potęgę. Świat z tego korzystał, siedzieli ludzie przy telewizorach: księgowy z pożyczką, jego sucha żona, teściowa, teść i córeczka Patrycja. Rzeźnik urzędował w kiblu. Sprawdzał stan kutasa. Uparł się na numerek bez gumki i teraz przerażony szukał pierwszych oznak syfilisa. Zapaliły się światła w oknach, przygasło niebo.

      W takiej chwili na plac podjechało czarne audi. Nata nie zdążyła się nawet przestraszyć. Nim zrozumiała, że jej świat się kończy, cyknął strzał z beretty 92 wyciszonej tłumikiem z filtra oleju. Śmierć zadźwięczała jak złotówka upuszczona na asfalt. Tanio i nieprzekonująco. Bułgar wysiadł z samochodu, dorżnął kurwę brzytwą. Akurat żegnała się z najbliższymi (to były dwie osoby, więc odliczyły się w sekundę). Potem strzelił do psów. Szarka trafił od razu, Burka za piątym strzałem.

      Przejechał samochód. Kierowca odwrócił spojrzenie. Nie chciał być świadkiem i włóczyć się po sądach. Bułgar splunął na Nataszę. Na kurewskim placu skończył się dzień.

      12

      Na tę noc Marynia miała dobry plan. Ucieszy człowieka. Wreszcie zrozumiała, co mu jest potrzebne, więc dysząc z podniecenia, czekała na zmierzch. Kiedy tylko nastał, śmignęła w głąb lasu. I tym razem wiedziała, dokąd zmierza. Biegła w górę strumienia, na rozlewiska,


Скачать книгу