Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski
przy tym zginąć ani doznać niewygody. Nikt a nikt.
Bóbr akurat uszczelniał tamę. Spławiał ku niej gałązki tarniny, żeby o ich kolce zaczepić muł zmieszany z liśćmi. Pomagała mu samica i dwoje młodych z zeszłej wiosny. Pracowali jak najęci, prawie nie rozglądając się dookoła. Lata żerowania na rozlewisku zaszczepiły w nich poczucie bezpieczeństwa. Nic im nie mogło zagrozić. Żaden człowiek ani zwierzę. Las ich szanował, a człowiek nie chciał zabijać. Mogły tu robić, co chciały.
Marynia podbiegła do żeremia, przypadła nosem do ziemi, wywąchała kanał wentylacyjny, wślizgnęła się weń jak żmija, zjechała po błocie do komory. Cztery bobrzaki podniosły puszyste łepki. Czekały na matkę, ale ta, która się pojawiła, ani myślała ich karmić. Chwyciła najmniejsze za kark, pociągnęła do wylotu kanału, przecisnęła przez błotne przewężenie. Nawet nie pisnęło ze strachu, kiedy je niosła do kłody. Popłynęli na drugą stronę.
Dziad spał jak zabity. Tej nocy miał dobry sen. Przyśniła mu się matka.
Stał nad stawem w jasnej okolicy i patrzył na wodę. Czekał. Matka nadeszła od przystanku autobusowego. Zobaczył ją, kiedy była jeszcze nic nieznaczącym przecinkiem, wtrętem zakłócającym pejzaż tuż pod linią horyzontu. Miała na sobie fioletowy kostiumik ze skaju: spódnicę i żakiecik, dobrze udające cielęcą skórę. Jeszcze nim doszła, posłała w jego kierunku kilka matczynych słów (głos odbił się od wody, był zmysłowy i miły).
– Stoisz tu chyba od zawsze. Wyglądasz jak kamień wrośnięty w brzeg. Jesteś kamieniem, synku?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie był kamieniem, był chłopcem czekającym na matkę.
– Tak się teraz nosi w Paryżu. Wyglądam jak paryżanka, prawda? – zadała kolejne pytanie.
– Staw się oczyścił. Widać karpie, karasie i inne ryby – wymamrotał.
Podeszła, ukucnęła, pocałowała go w policzek. Zostawiła ślad szminki.
– Nie czerwień się, głuptasie. Pójdziemy do lasu, będziemy palić papierosy, zbierać grzyby i opalać się na polanie. I nie patrz na mnie z wyrzutem. Przyjeżdżam, kiedy tylko mogę. Nie mam czasu, synku. Muszę się zajmować twoim bratem i siostrą. To jak wyglądam, dobrze?
Wyglądała pięknie. Dawno nie widział takiej kobiety.
– Wyglądasz jak paryżanka, mamo.
Zrobili tak, jak obiecała: poszli do lasu, palili papierosy, zbierali grzyby. Potem usiedli na pieńkach wrośniętych w polanę. Matka wystawiła twarz do słońca.
– Będziesz tu jeszcze najwyżej przez rok. Dziecko nie może mieszkać tak daleko od matki. Tylko tęsknisz i czekasz. Stoisz na rozstaju dróg jak kapliczka. To nieludzkie. Jeszcze najwyżej rok, potem przyjedziemy z ojcem. Cieszysz się?
– Cieszę się, mamo.
– Widzisz, kilka słów, a ile radości...
– Widzę, mamo.
Przyśniło mu się jeszcze kilka dobrych snów, ale ich też nie zapamiętał. Obudził się z wypracowaną przez lata pustką; szarą, jednorodną i bezpieczną. Nie było w niej miejsca na wielkie emocje, bo nie miało być.
Tego dnia chciał wyczyścić pułapki, nasmarować je tłuszczem, ustawić w nowych miejscach. I nie myśleć o kurwie. To wszystko. Ale dzień nie ułożył się po jego myśli. Ledwo się obudził, usłyszał obcy dźwięk: zgrzytliwe, denerwujące popiskiwanie. Opuścił nogi na podłogę i omal nie nadepnął bobrzyka.
– A to co, do cholery?! Kto tu przywlókł to małe gówno?!
Maluch ślizgał się po zajęczych skórkach jak po lodzie, popychany nosem przez Bańkę. Suka miała maślane ślepia. Zakochała się w brązowej kulce od pierwszego wejrzenia. Kot nie wiedział, co myśleć. Popatrywał z wysokości przypiecka, ale trzymał się od zabawy z daleka. Zapach obcego mu przeszkadzał.
Dziad podniósł stworzenie, położył na kolanach, skrzywił gębę.
– I co to ma być, Marynia? Prezent? – zwrócił się do kuny. – Dziękuję, ale nie obchodzimy urodzin ani imienin. Nie świętujemy też świąt. Żadnych bożych narodzeń ani wielkich nocy. Mamy tylko dni powszednie, same poniedziałki i wtorki. Dobre masz serce, kuno leśna, ale jesteś głupia jak but. Cały dzień mi się przez ciebie zawalił.
Kuna nawet nie podniosła łba. Zrobiła, co miała do zrobienia, teraz spała jak zabita.
Odniósł malucha od razu. Nawet nie usiadł do śniadania. Wypuścił Bańkę na dwór, złapał kawałek chleba, pożarł jak pies, włożył rękawice, zawinął bobra w brudne płótno i liście. Nie chciał, żeby stworzenie nasiąkło ludzkim zapachem. To mogło je kosztować życie. Ruszył w drogę.
Kiedy doszedł na skraj rozlewiska, poczuł się jak w domu. To miejsce miało zamgloną, niewyraźną duszę i podobnie jak on nie wiedziało, czym jest. Nie przynależało do lasu ani do wody. Przynależało chyba tylko do samego siebie.
Wszedł na groblę ułożoną przez bobry, wciągnął do nozdrzy trujące powietrze. Było nasycone gazem błotnym, metanem sączącym się spod dna. Odurzało jak narkotyk. Dziad wiedział o tym, więc zakrył twarz połą kapoty.
Postępował krok za krokiem, bez pośpiechu, trzymając się leszczynowej tyczki i linii narysowanej w wyobraźni. Nagle zauważył Nataszę. Aż jęknął z wrażenia. Była ubrana w to samo różowe futerko co zwykle, białe legginsy i czerwone kozaki. Szła z rozłożonymi ramionami, jak po linie, balansując śmieszną torebką.
– Uważaj, Nata! Stój! To jest bagno, wciągnie cię! – krzyknął.
– Bagno? Znam się na bagnie jak mało kto, nie pamiętasz? – Roześmiała się.
– Nie oddychaj, Nata. Zakryj usta i nos.
– Nie bój się, nic mi nie grozi – uspokoiła go. – Nie oddycham.
– Odnoszę małego bobra. Dzieciaka. Głupia kuna przyniosła mi go jak zabawkę. Poczekaj tu, Nata, zaraz będę wracał.
– Nie mogę czekać, muszę wracać na drogę, do pracy. Wiesz przecież, kim jestem...
– Jesteś moją Natką... pietruszki. Brakuje mi ciebie – wyznał.
– Zwariowałeś?! To już lepiej mów mi te wulgarne dziadostwa.
– Brakuje mi ciebie, Natasza – powtórzył.
– Przestań, nie mogę tego słuchać. Przyniosłam testament do sprawdzenia. Wszystko napisałam tak, jak kazałeś. Jest miejsce i data, podpis własnoręczny oraz świadka, czyli twój. Mam ładny podpis, jak księżniczka Małgorzata z tej twojej książki. Obejrzysz?
– Wracaj do pracy. Przyjdę, jak tylko odniosę bobrom dzieciaka. Wracaj, Natasza. Zapamiętałaś drogę?
Nie odpowiedziała. Przykryła ją mgła biała jak śnieg.
Oddał malucha rodzicom. Czekali na niego przy tamie, na skraju terytorium. Ciągle pachniał jak bóbr, nie jak człowiek, więc mu wybaczyli.
13
Coś się stało przy szosie. Jakiś wypadek, nalot policji albo inne nieszczęście. Ruscy pobili się z Bułgarami, może z Polakami, ostatecznie z Cyganami biorącymi kurwy bez płacenia. Coś tam musiało się stać, na pewno. Dziad poczuł to przez skórę. Nawet nie chodziło mu o spotkanie z Nataszą na bagnie. To potrafił sobie wytłumaczyć; zwykłe odurzenie, zwid błotny, utopiec, o którym mówili ludzie z wiosek. Przybierał postać wziętą z głowy otumanionego, gadał z nim jak z człowiekiem, potem przepadał bez śladu. O tym, że coś się stało, dziad dowiedział się od... siebie.