Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
szafy, połyskując bogactwem swych wnętrz wypchanych srebrami i kryształami, nieduży biały stół, nakryty dla czterech osób, zdawał się wystawą luksusowych naczyń, których wystarczyłoby do obsłużenia całego personelu urzędu pocztowego w Łyskowie.
– Moje panie w tej chwili zejdą, właśnie kończą ubieranie się, może tymczasem zechce pan, drogi panie Nikodemie, obejrzeć inne pokoje na parterze, bo piętro, che, che, jest jeszcze niewidzialne, pojmuje pan, damy. Jakże się panu podoba moja siedziba? Sam ją urządzałem, sam projektowałem, poczynając od wskazówek dla architekta, a kończąc na najmniejszym mebelku…
Wziął Dyzmę pod ramię i, drepcząc przy nim, zaglądał mu raz po raz w oczy.
Pałac koborowski, jak i całe Koborowo, tłumaczył, to jego duma i chluba, jeszcze przed niewielu laty były tu dzikie wertepy, dworek, co to nadawał się chyba na rozbiórkę, zrujnowane zabudowania gospodarskie i ziemia w połowie leżąca odłogiem. A dziś – złote jabłko, cacko, wychuchane, systematyczną pracą, ciężkim trudem postawione na, panie kochany, nogi.
Szli po miękkich dywanach przez pokoje urządzone z przepychem, o jakim w ogóle Dyzma nie miał wyobrażenia.
Ze złoconych brązów, z sutych ram obrazów, z lśniących mebli, z olbrzymich luster, z marmurowych i malachitowych kominków, z nieznanych tkanin i złotem tłoczonej skóry – zdawały się krzyczeć pieniądze. Dyzmie przyszło na myśl, że gdyby ziemia się nagle zatrzęsła, pałac wraz z całym urządzeniem rozsypałby się w złote krążki.
– No, jakże? – pytał Kunicki, gdy znowu znaleźli się w jadalni, nie zdążył jednak otrzymać odpowiedzi, otworzyły się drzwi i weszły oczekiwane panie.
– Pozwólcie, przedstawię: pan Dyzma.
Starsza, jasna blondynka, z uśmiechem podała rękę:
– Bardzo mi przyjemnie. Wiele słyszałam o panu.
Młodsza od niej szatynka, o chłopczykowatej powierzchowności i żywych ruchach, mocno uścisnęła dłoń Nikodema, przyglądając się mu tak bezceremonialnie, że aż się zdetonował.
Na szczęście nic nie potrzebował mówić, gdyż Kunicki terkotał bez przerwy. Miał zatem czas przyjrzeć się obu paniom. Blondynka mogła mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat, szatynka może dwadzieścia czy dwadzieścia dwa. Zdziwił się tym, gdyż pamiętał, że Kunicki mówił mu o żonie i córce. Tymczasem obie mogły być tylko jego córkami, chociaż nie wyglądały na siostry. Blondynka, aczkolwiek kształtna i smukła, nie mogła być nazwana szczupłą. Małe, lecz wydatne zmysłowe usta, łagodny owal twarzy i ogromne, niemal nieproporcjonalne duże, mocno błękitne oczy – zdradzały naturę marzycielską. Elegancka letnia sukienka z surowego jedwabiu odsłaniała szyję i ramiona olśniewającej białości.
Obok tej pastelowej urody wąskie, skośne i zrośnięte brwi młodszej, jej krótko, po męsku obcięte kasztanowe, o miedzianym połysku włosy, jej zapięta pod szyję angielska bluzka z ciemnozielonym krawatem i silnie opalona cera – stanowiły jaskrawy kontrast. Przy tym spojrzenie orzechowych oczu miało w sobie coś zadzierzystego. Dyzmę uderzył poza tym kształt jej uszu. Szatynka siedziała doń profilem i po prostu zmuszał siebie, by raz po raz nie przyglądać się jej uchu. Nigdy dotąd nie zwrócił uwagi na uszy ludzi, z którymi się stykał. Teraz dopiero stwierdził, że ucho może mieć swój indywidualny wyraz, że może być piękne, może przypominać jakiś egzotyczny kwiat o prężnej i soczystej konsystencji i o przykuwającym wzrok kształcie. Kunicki miał małe czerwone uszki ostro zakończone u góry, a blondynce zakrywało je puszyste uczesanie.
Obserwacje nie przeszkadzały Dyzmie uważać, by swymi ruchami i sposobem jedzenia jak najbardziej upodobnić się do reszty towarzystwa i przez nieodpowiednie zachowanie się nie zdemaskować braku tego, co rejent Winder nazywał kindersztubą, a co prawdopodobnie miało oznaczać pańskie formy.
Kunicki mówił bez przerwy, obszernie opisywał zalety i ujemne strony Koborowa, wyliczał inwentarz, charakteryzował temperamenty poszczególnych koni, układał plan, według którego zademonstruje to wszystko kochanemu panu Nikodemowi.
– Dotychczas zdążyłem tylko pokazać panu pokoje parterowe.
Pociągnął łyk kawy, wskutek czego znalazła się pauza wystarczająca na odezwanie się blondynki:
– I jakże się panu podobało?
– Bardzo bogato – odparł po prostu Dyzma.
Na twarz blondynki buchnęły rumieńce. W oczach odbiła się niewymowna przykrość.
– To, proszę pana, gust mojego męża.
– Che, che, che – zaśmiał się Kunicki – mówiłem to już panu Nikodemowi. A niech pan sobie wyobrazi, że Nina pierwszą scenę małżeńską, che, che, che, właśnie o to mi zrobiła, gdyśmy przyjechali po ślubie do Koborowa. Oto jest wdzięczność niewieścia. Ja tu, panie, na głowie stawałem, żeby mojej pani usłać gniazdko, a ona jeszcze mi scenę zrobiła. I niech pan sobie wyobrazi…
– Przestań, proszę – przerwała pani Nina.
– Nie rozumiem cię, papo – dodała szatynka – po co nudzisz pana Dyzmę opowiadaniem o rzeczach, które w dodatku sprawiają przykrość Ninie.
– Ależ ja nic nie mówię, nic nie mówię, kochanie. Zresztą zaraz was uwolnimy od naszego towarzystwa; bo muszę panu Nikodemowi pokazać Koborowo. Powiadam panu…
– Może pan Dyzma jest zmęczony – wtrąciła pani Nina.
– Broń Boże – zaprzeczył Nikodem.
– No, widzisz, no, widzisz – zaszeplenił zadowolony Kunicki. – Nas, ludzi interesu, aż korci, żeby wszystko pożyteczne, wszystko istotne i jedynie ważne zaraz poznać.
– Papo, nie mów za pana Dyzmę – przerwała córka. – Wątpię, czy dla każdego podkłady kolejowe i odpadki drzewne są rzeczą najistotniejszą i jedynie ważną. Prawda, proszę pana? – zwróciła się do Dyzmy.
– No, naturalnie, pani ma rację – odparł ten ostrożnie – są rzeczy znacznie ważniejsze.
Kunicki zaśmiał się cicho i zatarł ręce.
– Tak, tak, od podkładów są rzeczy ważniejsze! Na przykład kwestia otrzymania większego kontyngentu drzewa i kwestia uzyskania dostaw!
Śmiał się kontent z siebie.
Blondynka wstała i skinęła głową.
– Nie przeszkadzamy panom – powiedziała zimno.
Szatynka również podniosła się z miejsca i zanim Nikodem zdołał pojąć, na czym właściwie ten konflikt rodzinny polega, obie wyszły z jadalni. Dyzma nie przypuszczał, że śniadanie tak prędko się skończy. Jadł mało, by nie wyglądać na żarłoka, a teraz był głodny.
Lokaj zameldował, że konie podano.
– Tak to – mówił Kunicki, nakładając czapkę – widzi pan, niech się pan tym nie zraża, ale między mną i żoną zawsze jest to wielkie nieporozumienie. Ona, panie, idealistka, romantyczna, utopie różne w główce – młoda jeszcze. Zmądrzeje. A córka? Hm… Kasia z nią trzyma, bo też jeszcze smarkata. Zresztą baby zawsze razem trzymają.
Przed podjazdem stał oryginalny zaprzęg, rodzaj eleganckiej biedki na dwóch kołach z parą gniadych w lejc. Usadowili się wygodnie na miękkich poduszkach i Kunicki strzelił z bata. Konie ruszyły ostrym kłusem.
– Co, ładne szkapiny? – zmrużył oko Kunicki. – Kupiłem tę parkę na wystawie rolniczej w Lublinie. Złoty medal! Co?
Istotnie, gniade szły jak lalki i Dyzma przyznał, że są wspaniałe.
– Najpierw pokażę