Siostra Słońca. Lucinda Riley

Siostra Słońca - Lucinda Riley


Скачать книгу
Chérie, skończyłaś dopiero dwadzieścia sześć lat, pamiętaj. Ja prawie trzydzieści cztery, jestem o osiem lat starsza. Masz mnóstwo czasu, żeby znaleźć miłość, wierz mi.

      – Mam nadzieję, że nie będę na nią musiała czekać osiem lat. – Wzruszyłam ramionami. – Czuję się taka stara, Maju.

      – Nie jesteś, słowo. – Położyła przyjemnie chłodną dłoń na moim czole. – Musiałaś szybko dorosnąć, prawda?

      – Możliwe.

      – Jesteś dzielna i silna, Elektro.

      – Nie jestem. – Pokręciłam głową. – Chcesz poznać sekret?

      – Chyba tak. – Uśmiechnęła się lekko.

      – Wiesz, dlaczego tak wrzeszczałam, kiedy byłam mała?

      – Nie, dlaczego?

      – Bo nienawidziłam być sobą i tak jest nadal.

      – Może nie powinnaś mieszkać sama?

      – A kto by chciał ze mną mieszkać?

      – Elektro, nie oceniaj się tak surowo. Jesteś ikoną dla milionów kobiet na świecie. Bardzo chciałabym cię zabrać na wzgórza za Rio i pokazać ci hacjendę, farmę, którą odziedziczyłam po babce. Utworzyłam tam ośrodek dla pokrzywdzonych przez los dzieci z faweli. Gdybyś pokazała się tam ze mną, pomyślałyby, że to sen. Nie zdajesz sobie sprawy, że dla wielu ludzi jesteś inspiracją?

      – Tak, ale oni mnie nie znają, prawda? Patrz na siebie. Wykorzystujesz to, co odziedziczyłaś, by pomagać innym. Ja nie robię nic dla nikogo poza sobą.

      Usłyszałam, jak lekko wzdycha, ale zapadałam się, nie byłam już w stanie się podnieść, zamknęłam więc oczy i błagałam, by przyszedł sen.

      *

      Następnego dnia obudziłam się z potwornym kacem. Złapałam kilka tabletek tylenolu i advilu i połknęłam, popijając butelką wody. Spojrzałam na zegar i zobaczyłam, że jest dopiero po szóstej. Zamówiłam kawę i koszyczek ciastek z serem. Odkryłam, że dają je prosto z pieca. Były najpyszniejsze w świecie. Czekając na kelnera, myślałam o zdarzeniach poprzedniego dnia. Serce uciekło mi do pięt, kiedy uświadomiłam sobie, że tańczyłam z Joaquimem naga na balkonie. A te miny Mariam i Mai, kiedy pojawiły się w salonie…

      – Jezus Maria, Elektro – jęknęłam, gramoląc się z łóżka, by otworzyć obsłudze drzwi.

      Pijąc gorącą kawę, przypomniałam sobie też, jak przyznałam się siostrze, że coś wzięłam. Pewnie nie było to dla niej zaskoczeniem, skoro zastała mnie rozchichotaną i nagusieńką z przypadkowym facetem. I te jej namowy, żebym została na kilka dni, a potem, że powinnam pomyśleć o ośrodku odwykowym…

      Cholera jasna! Ale się wpakowałam. Co gorsza, Mariam najwyraźniej jej na mnie naskarżyła. O, mowy nie ma, żebym dała się namówić na pobyt u czubków. Nigdy w życiu! Wczoraj po prostu trafił mi się kiepski dzień, to wszystko. Nie miałam zamiaru spędzać czasu ze świętą Mają, wysłuchując jej kazań. Wzięłam słuchawkę i wybrałam numer Mariam.

      – Dzień dobry, Elektro, jak się czujesz?

      – Świetnie, doskonale – skłamałam, zastanawiając się, czy kiedykolwiek uda mi się, dzwoniąc do niej, zaskoczyć ją zaspaną. – Chciałabym, żebyś zarezerwowała nam miejsca na najbliższy lot do Nowego Jorku.

      Na moment zapadła cisza.

      – No tak. Myślałam, że planujesz zostać kilka dni i pobyć z siostrą?

      – To nie był żaden plan, ale pomysł. Doszłam jednak do wniosku, że powinnam jak najszybciej wracać do Nowego Jorku.

      – Mówiłam ci, nie masz nic w kalendarzu, mogłabyś zostać…

      – A ja ci mówię, że masz zarezerwować bilety, jasne? Jestem spakowana i gotowa ruszać w każdej chwili.

      Mariam pojęła, że nie jestem w nastroju na spory, i godzinę później byłyśmy już w drodze na lotnisko. Wysłałam SMS-a Mai; podziękowałam za poprzedni wieczór i dopisałam, że spotkamy się w Atlantis w czerwcu, by razem uczcić pamięć Pa Salta.

      Kiedy samolot startował, poczułam ulgę, że udało mi się uciec. Nikt mnie nigdzie nie zamknie. Nigdy w życiu.

      8

      Wystraszona tym, jak wszystko wymknęło mi się spod kontroli w Rio, postanowiłam, że w ten weekend obędę się bez używek. Piłam hektolitry wody, zamówiłam sobie mnóstwo różnych smoothies pełnych witaminy C. Pierwszego dnia po powrocie zdołałam dotrwać do pory lunchu, nim nalałam sobie odrobinę wódki. Wiedząc, że jeśli natychmiast się czymś nie zajmę, zaraz przygotuję sobie kolejnego drinka, wybrałam się pobiegać w Central Parku.

      – Wszystko w porządku? – spytał Tommy, kiedy truchtałam w jego kierunku w drodze powrotnej.

      – Tak, świetnie. A ty jak się masz?

      – Dobrze, dzięki, że pytasz. Wiesz, jak byłaś w Rio, przyszła tu jakaś kobieta, bardzo podobna do ciebie.

      – Naprawdę? – Uniosłam brew i zatrzymałam się. – Jeśli pojawi się znowu, powiedz, proszę, że mnie nie ma, nawet gdybyś wiedział, że jestem w domu. To kolejna wariatka, która ubzdurała sobie, że jest moją krewną.

      – No tak, ale ona wygląda, jakby łączyły was więzy krwi. Do jutra, Elektro.

      Kiedy znalazłam się w mieszkaniu, zdarłam z siebie przepocony strój do joggingu i już miałam wziąć prysznic, kiedy zadzwonili z recepcji.

      – Tak?

      – Dzień dobry, panno D’Aplièse. Są jakieś paczki dla pani. Można je teraz przynieść?

      – Jasne, pod warunkiem że sprawdziliście, czy nie ma w nich ładunków wybuchowych! – powiedziałam półżartem.

      Pięć minut później portier i jego pomocnik przywieźli na wózku dwa wielkie pudła i postawili je na podłodze w salonie.

      – Kto to dostarczył? Wyglądają jak kartony do pakowania przy przeprowadzkach.

      – Jakiś człowiek podwiózł je do nas furgonetką. Z tym. – Portier podał mi kopertę. – Mamy pomóc je rozpakować?

      – Nie, dzięki.

      Zaciekawiona jak dziecko, które dostaje prezent, zdjęłam pokrywę pierwszego pudła. W środku było pełno ubrań. Moich. Na ich stercie leżało pudełko po butach. Otworzyłam je i odkryłam w nim jedwabną opaskę na oczy, balsam do ust, zatyczki do uszu, okulary przeciwsłoneczne… a pod tymi rzeczami… grubą kremową kopertę, list od Pa Salta.

      Wyławiając ją, zdałam sobie sprawę, co to za pudła. Było w nich wszystko, co zostawiłam w domu Mitcha w Malibu. Do pudełka po butach wrzucono moje drobiazgi z szafki nocnej stojącej przy łóżku, które dzieliłam z Mitchem, myśląc, że tak będzie już zawsze…

      – O nie, Elektro! Nie pozwól… żeby on… jeszcze bardziej… cię zranił! Nie ma mowy.

      Zadzwoniłam do recepcji i poprosiłam, żeby przysłali wózek i zabrali z powrotem te pudła.

      – Może wasze żony albo dziewczyny będą chciały sobie coś z tego wybrać. Oby jak najwięcej. A resztę odeślijcie dla biednych – poleciłam portierowi, kiedy pudła znów stały na wózku.

      – Dobrze, panno D’Aplièse, wedle życzenia, dziękuję.

      Wyszłam na taras, trzymając kopertę, którą przysłał Mitch z tymi rzeczami, i wzięłam zapałki. Spaliłam ją, nie


Скачать книгу