Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil
co sypiał w trumnie
Był to poczciwy, nieco rozlazły wyrostek, z dużą głową i kędzierzawymi włosami, w których tkwiło zawsze pełno drobnych wiórków stolarskich.
Nazywał się Krystek.
Nazwisko, dość niezwykłe, należało jednak w miasteczku do popularnych. Uczynił je takim duży szyld, gdzie na tle zielonym były wymalowane czerwono: szafa, komoda, łóżko, a pod nimi napis: Wojciech Krystek stolaż95.
Tego Wojciecha synem był chłopiec z dużą kędzierzawą głową – również Wojciech.
Koledzy przezwali syna „Wojtek”, a profesor Luceński nie zaniedbał Krystka przefasonować na „Antychrystka”.
Wojtek miał małe zdolności, ale był zawzięty. Zawziął się dostawać dobre stopnie i – dostawał je. Niewiele rozumiał z tego, co się uczy, ale każdą lekcję wykuwał doskonale na pamięć i wypowiadał nauczycielowi jednym tchem, z zamkniętymi do połowy oczyma, – jakby w obawie, żeby jakie niespodziane wrażenie wzrokowe szyków mu nie popsuło.
Za to w zwykłej rozmowie płynnym bynajmniej nie był. Zawadzała mu tu samogłoska „a”, którą wtrącał co kilka słów bez żadnej potrzeby, wymawiając ją przez nos i ponad wszelką miarę przeciągając.
Pytał go kto:
– Wojtek! Pójdziesz na „ciarki96”?
On w głowę się drapał i usta szeroko otwierał.
– A… pójdę! Co nie miałbym… a… pójść!
To, że jego ojciec był prostym robotnikiem, nikogo nie raziło. „Niebieskie mundurki” nie znały różnic stanowych – przynajmniej tam, w tym cichym, dobrym miasteczku, gdzie Sarbiewski swe pierwsze rymy składał, a Skarga i Wujek z kazalnicy przemawiali.
Syn stolarza, syn urzędnika i syn obywatela ziemskiego żyli w szkole na jednych prawach, całowali się i czubili bez żadnych wyróżnień.
Czasem tylko rzemiosło Wojciecha Krystka budziło ciekawość w kolegach jego syna.
– Słuchaj, Wojtek! – zagadywali – to ty wiesz, jak się robi szafę?
– A… wiem.
– Krzesło?
– Też wiem.
– Stół, komodę, łóżko, ławkę?
– Wszystko… a… wiem. Jakbym się uparł, tobym sam… a… każdą rzecz zrobił.
„Arystokraci klasowi”, umiejący zaledwie domki z kart ustawiać, kręcili głowami z podziwu.
– To ci dopiero… – powtarzali, przejęci szacunkiem dla kolegi.
Czasem na przechadzce, gdy znaleźli kilka deszczułek97, przynosili je Krystkowi, a on, zasiadłszy w rowie na kamieniu przydrożnym lub pod drzewem w polu, tłumaczył im metodą poglądową: jak to powstają stoły, łóżka, szafy…
Słuchali wykładu z nadzwyczajnym zajęciem98. To wszystko było dla nich takie nowe! Takie ciekawe!
Krystek miał stały przywilej budzenia w kolegach podziwu. Raz na przykład pokazywał im zrobiony przez siebie „garnitur99” maleńkich, lilipucich mebelków. Pomimo że całość, złożona ze stołu, kanapy, dwóch foteli i sześciu krzeseł mieściła się wygodnie na wierzchu zwykłej uczniowskiej teki, każda sztuka była wykończona jak najdokładniej, mocno sklejona i pokryta błyszczącą politurą.
Koledzy zachwycali się w równym stopniu dziełem i twórcą. W nowym też, ponętnym świetle ukazywało im się – rzemiosło.
– Wiesz, Witek – mówił Dembowski do Sprężyckiego – chciałbym zostać stolarzem…
– Ja też! – wzdychał tamten.
Obaj zaś mieli zamożnych rodziców, którzy pragnęli uczynić swych synów co najmniej – mecenasami.
– Wojtek! – dopytywali „mistrza” koledzy – dla kogoś ty zrobił te śliczności?
– A… dla księdza-stryjka.
– Lubisz go?
– A… lubię! Daje mi na książki, na kajety; szkołę za mnie… a… opłaca.
– Pewnie chce, żebyś został księdzem?
– A… chce.
– I ty zgadzasz się na to?
– A… nie.
– Pewnie wolisz być stolarzem?
– A… broń Boże! Ja wolę… a… „wykierować się” na – aptekarza.
– Pigułki kręcić, lukrecję smażyć, robić pomadę i maść na odciski?
– A… tak.
Koledzy mają nowy powód do dziwienia się.
Kilku chłopców objawiło chęć odwiedzenia Wojtka, a właściwie – jego ojca. Warsztat Wojciecha Krystka ciągnie ich do siebie, wydaje się im czymś nadzwyczajnym. Pragnęliby zobaczyć z bliska heble100, piły, świdry, śrubsztaki101, winkielaki102, piony103, bory104, bankajzy 105– te wszystkie nadzwyczajne narzędzia, o których tyle się nasłuchali od młodego Krystka…
Ale on kręcił głową dwuznacznie.
– A… trudno to będzie. Mój „tatko” nie lubi, jak mu kto w robocie przeszkadza. Czeladnik106 też na gapiów… a… pomstuje…
Nie brzmiało to zachęcająco – na tytuł „gapia” nikt nie chciał zasłużyć. Jednak ciekawość niezaspokojona nie przestawała chłopcom dokuczać.
Jednego dnia Krystek nie przyszedł do szkoły. Nie przyszedł drugiego dnia i trzeciego. Rozeszła się wieść, że jest chory ciężko, może śmiertelnie.
Sprężycki i Kozłowski postanowili odwiedzić kolegę. Za Sprężyckim pociągnął nieodstępny jego towarzysz Dembowski. Do Dembowskiego przyczepił się Sitkiewicz. Sitkiewiczowi narzucił swe towarzystwo Bellon. Nie brakło też Piotrusia Mieczkowskiego, który musiał być wszędzie, gdzie znajdował się Kozioł.
Liczna gromadka pociągnęła wieczorem ku drewnianemu domowi, ozdobionemu zielono-czerwonym znakiem.
Brukowana sień, „na przestrzał”, przepoławiała niewielki dom, oddzielając od siebie dwa mieszkania i dwa warsztaty. Po prawej stronie mieszkał szewc, po lewej stolarz.
Gromadka zatrzymała się w sieni; najśmielszy i najryzykowniejszy Sprężycki przysunął się do drzwi od mieszkania pana Wojciecha Krystka. Panowała tam cisza zupełna – w warsztacie zawieszono już widocznie robotę.
Sprężycki zapukał – ze środka nie odpowiedziano. Nacisnął klamkę – drzwi otworzyły się same. Wszedł zalękniony, bąkając nieśmiało: „dobry wieczór” – na co również nie otrzymał odpowiedzi.
W dużej izbie warsztatowej było prawie ciemno. Światło małej olejnej lampki107 zaledwie pozwalało rozeznać przedmioty. Niedokończone meble, deski oparte o ścianę, szafy z próżnymi, czarnymi wnętrzami, stosy wiórów na środku i po kątach – wszystko tworzyło dziwny, fantastyczny,
95
96
97
98
99
100
101
102
103
104
105
106
107