Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski
zemstę umiał żywić lata długie i zagasnąć jéj nie dawał.
Vibius powrócił na wygnanie, Cezar wziął znowu stronę donosicieli i cugle puścił ich niecnocie.
Śmierć matki, Liwii, uwolniła go nareszcie od współzawodnika, którego znosić musiał, który codziennie cięższym mu się stawał. Liwia była szanowaną w Rzymie, senat poważał ją, a stara matka miała stanowisko, którego blask niekiedy synowi bywał przykry; wybuchały z tego powodu gorszące niechęci i gniewy.
Ostatnie dni téj kobiéty, w któréj charakterze już syn przegląda, upłynęły w walce skrytéj z własném dziecięciem, by nic do obrazu szkarad téj epoki nie brakło.
Widzimy Cezara z zimną krwią patrzącego na śmierć syna własnego Drusa, cieszącego się prawie ze zgonu matki, któréj stosownego do stanu pogrzebu odmówił. Tyberyusz, poświęciwszy już naówczas świątynie w Campanii, skrył się był na Caprejskiéj skale.
„Wyspa ta, mówi Tacyt, nie ma żadnego portu, ledwie najmniejsze statki znajdują się tu gdzie schronić; samotność ta spowodowała zapewne, że ją Tyberyusz ulubił, nikt bowiem przybić nie mógł do brzegu, żeby go z daleka nie postrzeżono…
„Zresztą, klimat jéj jest miły, w zimie góra osłania od wiatrów północnych, w lecie na zachód zwrócona miłą jest szerokim na morza widokiem, przed sobą ma zatokę, piękniejszą naówczas jeszcze, póki ją wybuch Wezuwiusza nie zniszczył.”27
Zamknięty w téj ustroni Cezar, nie przybył na pogrzeb matki, wymawiając się pracą i zajęciami pilnemi, i po cichu sprzeciwiając się apotheozie, którą ją uczcić chciano. W liście swym nawet do senatu naigrawać się zdawał z pochlebców, którzy przez cienie Liwii do serca jego trafić chcieli, i przypomniał to drugie swe szyderstwo, z jakiém przyjął posłów greckich, którzy przybyli z późném ubolewaniem nad śmiercią syna jego Drusa, odpowiadając im: – Że równie ubolewa nad stratą, jaką ponieśli przez śmierć mężnego rycerza Hektora…
Zgon ten ostatnią zerwał tamę, wstrzymującą szaleństwa Tyberyusza i Sejana, które staréj matki mimowolne poszanowanie hamowało. Wraz po jéj śmierci, Cezar dopomniał się u senatu o głowę Agrippiny, żony Germanika i syna jéj Nerona.
Piérwszy raz może senat przerażony umilkł, nie śmiejąc dać odpowiedzi. Jeden Messalinus Cotta wyrwał się z wyrokiem śmierci usłużnym, inni ust otworzyć nie śmieli, bo lud przywiązany do rodziny Germanika, otaczał izbę i warczał groźny.
Sejan się wściekał, Tyberyusz ponowił zaskarżenie i spodleni ludzie oddali mu na pastwę nieprzyjaciół.
Teraz już zausznik Cezara sam panował w Rzymie, a im się bardziéj przeciwko niemu szerzyły tajemne pisma, szyderskie słowa i podrzucane satyry, tym szalał groźniejszy, poduszczając donosicielów ponętą grosza i nagrodami.
Postrach śmierci wywoływał najzagorzalsze pochlebstwa, na forum stawiano mu posągi, w świątyniach popiersia, poczęto przysięgać na imie Sejana, łącząc je z Tyberyuszowém i obu stawiąc na równi.
Choć zdala Cezar już był uwiadomiony o wszystkiém, lękał się śmierci od tego, któremu dał władzę, ale podejrzeń okazywać nie śmiał, aby nie przyśpieszyć wybuchu.
Owszem, był dlań coraz łaskawszym, serdeczniejszym, im więcéj się go obawiał, tém zbliżał doń czuléj, nie wiedząc jak najniebezpieczniejszego ze wszystkich pozbyć się współzawodnika. W téj to chwili właśnie skrywanego niepokoju znajdujemy go na skalistym brzegu Caprei, otoczonego małym dworem wiernych, oczekującego co chwila wieści strasznéj lub przynieść mu mającéj głowę Sejana.
VIII
Dzień się miał ku zachodowi, niebo było wypogodzone i jasne, wiatr chłodny zawiewał od północy, morze błyszczało bez zmarszczki, a z wierzchołka stromego brzegu naprzeciw przylądka Minerwy widać było niezmierną przestrzeń mórz i lądów, wśród przezroczystego powietrza malujących się tak wyraźnie, jakby je czary jakie ku wyspie zbliżały.
Gdzie niegdzie na tym uśmiechniętym brzegu Sorrentu, z Herkulesowéj świątyni nad falami wzniesionéj, z białych ołtarzy Faunów, dymek ofiar wznosił się w powietrze leciuchny i rozpływał powoli, nieznacznym wietrzykiem rozprzędany jak nici pajęcze. Oko sięgało z łatwością przez zatokę Salernium, ku przeciwnym brzegom, do Helli i przylądku Palynura, i świątynie Paestu nawet, w sinawéj dali omglone, widniały na złotych brzegach Lucanii.
W drugą stronę, z wierzchołka wieżycy strażniczéj, przy Jowiszowéj willi się wznoszącéj, widać było jak na dłoni całe wybrzeże zatoki Cumańskiéj, z zielonością okrytym Wezuwiuszem, z Herkulesowym portykiem, Retiną, starą Parthenope, Pausilippu grotą i willami nad morzem w zieloność utulonemi, Pitecusą i Pontią i ginącemi w dali krajami Campanii szczęśliwéj ku Latium.
Między niebem pogodném i rozpłomienioném ostatniemi słońca blaskami, a morzem w którém się ono przeglądało, najczystszemi barwy oblaném – brzegi Campanii i góry dalekie leżały złączone harmonijnemi tony powietrza, fantastycznemi kształty swemi urozmaicając ten obraz wielki, pełen majestatycznego wdzięku. Tylko po nad górami Tauru, za pyramidą Wezuwiusza, jak cienie przesuwały się lekkie chmurki blado-liliowe, stanowiące głąb tajemniczą tego czarodziejskiego widoku.
Na wyspie cisza panowała przerażająca: żaden głos nie dochodził z jéj dolin i woda fontann ledwie śmiała szemrać po cichu.
U stóp kamienistych małéj zatoki, od strony Campanii, gdzie przybijały okręta, stały nawy milczące i jakby do odpłynienia gotowe, ale z ich malowanych wnętrzy żaden się głos nie dobywał. Na trzech rzędach wioseł zatopionych w morzu, trzy szeregi majtków, wsparte smutnie, milczały w oczekiwaniu.
Ozłocona promieniami zachodu, wyspa świeciła na tle szafirowego morza, jak z drogiego onyxu wykute cacko, ze swemi portyki, galeryami, kolumnami świątyń i pergulami willi obwieszonych winną macicą. Od przylądka Minerwy u dworca Jowiszowego, nad samą zwieszonego przepaścią, na białych mozaik pokładzie, oparty o bronzowe balustrady, siedział mężczyzna przygarbiony i patrzał to na szerokie morze, to na góry otaczające. Najmniejszy szelest go niecierpliwił, każdy ruch na wyspie przerażał, ale znać było, że tę boleść trawiącą starał się ukryć, i choć drgnęło ciało zesłabłe, wracało znowu do posągowego spoczynku, do bezwładnéj obojętności.
Był to mąż lat już podeszłych, z wyłysiałą głową, okrytą wieńcem laurowym, włożonym nie tak dla ozdoby, jak z obawy piorunów, które go tego ranka zbudziły, rozlegając się po skałach; przygarbiony, wychudły, kościsty, twarzy dziwnie uderzającéj. Całe tam długie i burzliwe wypisało się życie na czole pofałdowaném, w oczach osłupiałych i straszliwie wypukłych, w porytém wrzodami cielsku, pozalepianém liśćmi ziół różnych, w ustach zaciśniętych z dzikim wyrazem szyderskiego okrucieństwa, ubierającego się uśmiechem zimnym.
Oczy jego były zbladłe i szklanne, głowa poorana fałdami, skóra na policzkach obwisła i pocentkowana bliznami już zgojonych ran, obok których nowe, rozdarte jeszcze, zaledwie krwawo poprzysychały. Długa szyja, nieco zgięta, którą oplatały żyły wzdęte i jak sieć z pod skóry przeglądające, sterczące grube ramion kości z pod lekkiéj trabei purpurowéj, spiętéj na ramieniu rzniętym kamieniem, wychudłych rąk długie palce, grzbiet przygarbiony, pierś sucha i włosem jak ręce okryta – postać tę czyniły przerażającą.
A jednak w obliczu stéraném i krwią namiętności nabiegłém, w rysach téj twarzy nieszlachetnemi żądzami spalonéj, widać jeszcze było, po za zgnilizną dzisiejszą, jakby świetniejszéj promyk młodości.
Natura uczyniła niegdyś to oblicze piękném, życie je przetworzyło
27