Capreä i Roma. Józef Ignacy Kraszewski
woli przybierała znowu wyraz spokojny, a z przytomnych Cajus jeden spoglądał na męczarnię z uśmiechem wyuzdanéj swawoli; greccy retorowie jak na igraszkę niewinną z podłą istotą, Thrasyllus z krwią zimną przywykłego już do podobnych widoków i zastygłego człowieka. Krzyki rybaka wywołały także osłupiałego chłopca z jego kryjówki, wybiegł Hypathos, obejrzał się smutnie i szybko zakrył sobie oczy przerażony. Zdawało się z razu jakby chciał biedz ku nieszczęśliwemu, ale nim miał czas ruszyć się, już go na skale nie było.
Służba tylko pańska zwieszona patrzała w dół ciekawie, a Cezar skinąwszy na Thrasylla, z nim razem poszedł drogą marmurową, zwieszoną nad przepaściami i schodzącą powoli ku brzegowi od strony Cumańskiéj zatoki.
Cajus i Grecy ustąpili i skryli się za kolumny; tylko niewolników tłum, wywołany z kryjówek, przyglądał się morzu i skałom stromym, chcąc dójrzeć co się stało z ciałem rybaka. Hypathos podbiegł także ku galeryi i piękną swą główkę zwiesił nad morze, szukając go niespokojnemi oczyma.
– Gdzież się podział? – zapytał niewolników.
– W pałacach Syren – rozśmiał się jeden z ludzi – zaniósł im swoją barwenę i raka.
– Upadł więc? – spytał chłopak.
– A mogłoż być inaczéj? – odparł jeden z niewolników. – Patrz-no chłopcze – dodał – nie wiem jak on tu się wdrapał? Ale czegoż człowiek nie uczyni dla złota? Nie lepiéj rozumiem jak potrafił zlecieć tak szybko, żeśmy ciała jego na wodzie, ani trupa na skałach, ani krzyku, ani pluśnięcia nie dopatrzyli i nie słyszeli…
Wszyscy tak przypatrywali się ciekawie w dół za biédnym rybakiem, a Hypathos ze szczególném zajęciem zdawał się śledzić co się z nim stało… ale owe zjawisko, krwią zbroczone, jak wyrosło z ziemi, niepojętym też sposobem znikło w powietrzu.
– Patrzcie-no! – rzekł jeden z niewolników zafrasowany – byleby to nie był duch jaki i bóstwo morza, które Cezarowi-Bogu samo przyniosło dań powinną… człowiekby zginął przecie… A jeśli się ono pogniewa za to przyjęcie i mścić się będzie?
– Cichoż! – zawołał drugi – gdzieżeś ty bóstwo widział w chlamydzie podartéj, tak ogorzałe od słonéj wody i słońca?…
– Mówią, że różne przybierają kształty…
– Lecz i Cezar sam jest bogiem – przerwał drugi – uczułby i poznał w nim gościa z morskiéj głębiny.
Hypathos stał milczący, a wciąż bacznie na dół spoglądał… Niewolnicy szepcząc odsunęli się od niego, popatrzyli w przepaść i znikli powoli schodami, znowu spuszczając się do podziemnych camerelli swoich.
IX
Cezar powlókł się zwolna stroną od Pitecusy, po nad samemi skał krajami.
Z tego boku budowa także graniczyła z przepaścią i powietrzem, drugą dotykając najeżonych ścian kamiennych.
Jak wstęga jasna, wiła się ona samym brzegiem, wyłożona mozaiką, opasana balustradami złoconemi, przybliżając tak ku morzu, ciemniejącemu w głębi, że spójrzenie w dół mimowolnym napełniało strachem. Gdzie niegdzie nawet, jakby dla powiększenia tego wrażenia, rozstępowały się balasy, gładka posadzka zawisła nad wodą, a krok tylko dzielił od niechybnéj śmierci przechodnia; powoje i winne latorośle dzikie ubierały w tych miejscach przerwy ogrodzenia, zakrywając niebezpieczeństwo. Nieco daléj, droga ta nieznacznie spuszczała się ku dolinie, ryjąc w głąb skały, i wiodła pod ścianą ociosaną do łaźni, któréj mury kąpały się w morzu.
Szedł tędy Cezar z Thrasyllem, zatrzymując się co chwila, jakby nie pewien był, czy użyje przechadzki: czy do wieczornéj zstąpi kąpieli; twarz miał posępną, zadumaną, niekiedy oko jego zbladłe i wydęte spozierało ukradkiem na spokojnego filozofa badawczo, ale tak, aby wejrzenia nie postrzegł, ani się badania domyślił.
Thrasyllus stąpał poważnie, powoli, bez zbytecznego uniżenia, z obojętnością stoicką, towarzyszącą mu we wszystkich życia przygodach.
– Przyszłość ci wiadoma? – zapytał stojąc nagle Tyberyusz – nie prawdaż Thrasyllu?
– Przyszłość objawiają nam bogowie i od bogów dana nauka… są chwile – rzekł powoli starzec – w których się ona przed nami odsłania, są dnie ciemne kiedy ją dójrzeć trudno… i Sybille nie codzień wróżyły…
– Córka Hekuby dniem przepowiadała i nocą! – zarzucił Tyberyusz.
– Może dla tego nikt jéj też nie wierzył! – odparł starzec.
– Nie zawiodłem się nigdy na przepowiedniach twoich – dodał Cezar – wiesz, żem innych astrologów wygnać i wymordować kazał… było to plemię oszustów… W ciebie wierzę jednego, Thrasyllu, tyś mi jeszcze w Rhodos przepowiedział Rzym i Capreä… powiedzże mi… jasno widzisz resztę mojéj przyszłości?
– Tak! są dnie Cezarze – z niepewnością jakąś, wahając się i wpatrując w niego, odpowiedział Thrasyllus.
– A dzisiejszy?
– Nie wiem… chciałżebyś badać mnie w téj chwili?
– Może… ale nie o siebie… – uśmiechając się dziko, zawołał Tyberyusz.
– Będę ci posłusznym, w miarę sił, jakie mi ześlą bogowie…
– A więc, powiesz mi… nie moją, twą własną przyszłość… Co ciebie czeka w téj chwili? co zgotowano dla ciebie?
– Dla mnie? – cofając się krokiem odezwał starzec – i widać było jak cień przesuwającą się po twarzy jego bladość, po któréj żywszy trochę rumieniec oblał ciało… – Dla mnie? powtórzył poglądając po niebie, jakby w niém szukał skazówek.
– Co ci jest? zdajesz się mieszać? – spytał Cezar szydersko.
– Nic mi nie jest… nie widzę jeszcze jasno… rozwidnia się! postrzegam! W istocie… śmierć mi zagraża niechybna, którą tylko cud bogów odwlec może… tak jest! przyszła godzina libacyi bogom podziemnym i ofiary Eskulapowi…
Cezar, pomimo nawyknienia do ukrywania swych uczuć i wrażeń, zdawał się widocznie zdumiony i przelękły.
– Gdzieżeś to wyczytał? – zapytał.
– W sobie – rzekł uspokojony Thrasyllus. – A tém ciężéjby mi było umierać – dodał po chwilce – że śmierć moja o rok tylko poprzedzi największe dla Rzymu nieszczęście.
– Nieszczęście Rzymu? jakie? mów wyraźniéj – podchwycił Tyberyusz.
– Śmierć twoją, Cezarze – śmieléj zawołał wieszczbiarz…
Na tę wzmiankę twarz pańska pobladła straszliwie i powleczona na chwilę tą białością trupią, ukazała się straszniejszą jeszcze, bo na niéj wszystkie plamy wrzodów i blizny stare schorzałego ciała zarysowały się sino.
Stał chwilę niemy, potém rękę wyciągnął ku astrologowi, a on przyklęknąwszy ucałował drżącą dłoń Cezara.
– Nie obawiaj się – rzekł – niebezpieczeństwo minęło; ale ci Apollo dobrze podszepnął! – I z lekka klasnął na niewolników.
Jak z pod ziemi zjawili się nastawieni po bokach oprawcy z za zielonych krzewów gałęzi.
– Szanujcie Thrasylla – rzekł im Tyberyusz – życie jego związane z mojém…
Ta okrutna ze starcem próba trwała tylko