Strzemieńczyk, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
uśmierzyć było. Trafiało się, że studenci, którzy zwyczajem dawnym mieli zapewniony kozubalec od żydów, gdy z wyznaczonych do wypłacania go kampsorów nie byli radzi, wyprawiali napaść na pogrzeby żydowskie i zmuszali do okupu.
Zwyczaj ten tolerowany poniekąd, z naprawy zbyt gorliwych, poczynał teraz się zastosowywać i do poszlakowanych o hussytyzm ludzi.
Oprócz tego między samą młodzieżą, podzieloną na różne grupy, parafie i miejskie kwartały, w których przy odśpiewywaniu pieśni, miała prawo pobierać jałmużnę, przychodziło do starć, gdy jedna gromadka w granice drugiej rozmyślnie lub przypadkiem wkroczyła.
Rzadki dzień przeszedł spokojnie w Krakowie, gdzie i cudzoziemcy i kupcy wędrowni dawali powód do zwad ulicznych.
Urzędy więc miejskie, oswojone z takiemi rozruchami, ustępującemi przed powagą viertelników, nie przywięzywały do nich zbytniej wagi.
Lepszy znawca usposobień ludzi, i uważniej przypatrujący się rosnącemu rozdrażnieniu Grzegorz z Sanoka, niepokoił się i przestrzegał, zwłaszcza Balcerów i Frączka, o których był niespokojny.
Nie chciano wierzyć w grożące niebezpieczeństwo. Tymczasem burza się widocznie zbierała.
Hocz od kilku dni, było to w sierpniu, zbierał tłumy, krzycząc i dowodząc, że sprawiedliwości nie ma, i że lud powinien ją sam sobie domierzyć.
Inni podżegacze, poili motłoch i usiłowali go do rzucenia się na domostwa Żupnika i rajców namówić. Szło to jednak opornie… Sądy za gwałty były surowe, obawiano się wyroków, jakich miano przykłady…
Gdy parę razy ściągnięta gawiedź, rozeszła się nic nie poczynając, tylko odgrażając się i krzycząc, Żupnik Serafin i rajcy sądzili, że się to tak uśmierzy i skończy na niczem…
Dnia trzynastego sierpnia wszedł wieczorem Grzegorz z Sanoka do Balcerów posępny i milczący. Wszyscy byli w domu. Siadł na ławie nie mówiąc nic, i dopiero gdy go Frączkowa, stanąwszy przed nim zagadnęła, co mu to jest, iż tak smutną twarz im przyniósł, rzekł ostro.
– Żal mi was, żeście głusi i ślepi.
– W czem? jak?
– Powinnibyście się domyśleć – począł mistrz. – Lekko sobie ważycie Hocza i gmin, a grozi wam wielkie od niego niebezpieczeństwo.
Balcer stary niewielomówny zwykle, ręką zamachnął w powietrzu i ramionami ruszył. Grzegorz wstał z ławy.
– Na miłego Boga nie puszczajcie mimo uszu słów moich – odezwał się. – Na jutro umówiona jest napaść na Serafina, na Graciana, Winka i na was, nielicząc tych, o których nie wiem… Lud się zmówił, przewódcy powyznaczani, przypadkiem doszła mnie wieść o tem. Albo zaradźcie temu, wywołując złą monetę, albo, jeżeli do tumultu przyjdzie, chrońcie się natychmiast na zamek, boście życia nie pewni.
– Jako! jako! – krzyknął Frączek – ta hałastra śmiałaby się porwać na pana Żupnika! na rajców! To są głupie przechwałki…
– Na które nie zważając, możecie je życiem przypłacić – mówił mistrz. – Mam dla was obowiązki, ratować was chcę…
Jeśli mi nie wierzycie, wola wasza, czyńcie jak się wam podoba, ale niewiasty wasze niech za wasze zaślepienie nie pokutują. Uprosiłem na zamku u ochmistrzyni królowej schronienie dla matki Balcerowej i Frączkowej, i obstaję przy tem, aby kosztowności zabrawszy, szły ze mną.
Mężczyźni uszom nie wierzyli, zamilkli, ale stanowcze oświadczenie takie, silne na nich uczyniło wrażenie. Spojrzeli po sobie.
– Nie może to być! nie przyjdzie do tego! – zaburczał Frączek…
Balcer się zadumał.
– Więc by trzeba dać znać Żupnikowi i rajcom?
– Winka po drodze spotkałem i przestrzegłem go – odparł Grzegorz… – Jutro rano daj Boże, byście zbiedz czas mieli. Hocz o rannej godzinie kazał się swoim schodzić pod pannę Maryę, mają uderzyć we dzwony na gwałt i rzucić się na wasze domy…
Pewność z jaką o tem mówił Grzegorz z Sanoka, dała do myślenia.
Frączek się ruszył wychodzić na miasto, gdy wpadł Wink, jeden z najupartszych rajców i tych, którym właśnie rozsypywanie złej monety przypisywano… Zawadjaka był zuchwały, ale w duszy tchórz.
Zobaczywszy Grzegorza na ławie siedzącego, od progu zawołał.
– A, to już wiecie!! Odgrażają się zbóje, ale straż mamy, która będzie czuwać uzbrojona.
– Pamiętajcież tylko – przerwał mistrz – że i tej straży, gdy się zawieruszy, nie możecie być pewni. Gdy Hocz górę weźmie, pierwsi viertelnicy pójdą pod jego rozkazy.
– Jakaż rada? – zapytał Frączek.
– Trzeba na ratuszu postanowienie ze złą monetą uczynić i wprowadzania jej się wyrzec – odezwał się Grzegorz…
– Ho! ho! – przerwali mieszczanie.
Mistrz z niemi rozprawiać już nie chciał, zwrócił się do Balcerowej i Frączkowej z powagą i nakazującym tonem.
– Wybierajcie się i idźcie za mną, nie stanie się nic, nie zaszkodzi wam nocleg na zamku, a ja was w tem niebezpieczeństwie zostawić nie chcę.
Frączkowa, która słuchała i milczała, dopiero się odezwała.
– Mamyż ojca i męża porzucić?
– Kiedy oni nie wierzą i iść nie chcą, ja przynajmniej was zabiorę. Proszę więc, za mną w drogę.
Balcer i Frączek głowami kręcili, Wink milczał… Grzegorz przynaglał.
Przez długi czasu przestanek panowała niepewność. Balcer i Frączek nie dawali się skłonić do ucieczki, kobiety się wahały, ale mistrz na swem postawił i na pół musem uprowadził na zamek.
Tu już ochmistrzyni królowej uproszona izbę dla nich trzymała w pogotowiu…
Grzegorz, oprócz tego zawiadomił biskupa Zbyszka, który niedowierzająco przyjął przestrogę.
– Należałoby rozruchowi zapobiedz – rzekł.
– Zdaje się, że już zapóźno – odpowiedział Grzegorz – a tem trudniej sprawę rozsądzić, że Hocz, choć warchoł, ma słuszność.
Biskup z powagą i zimną krwią sobie właściwą, zamilkł, odkładając radę na jutro…
W mieście Żupnik Serafin, najwybitniej zamięszani w sprawę rajcy, późno dopiero w noc, rozesławszy po mieście swoich ludzi na zwiady, po język, przekonali się, że obawy przesadzone nie były.
Gawiedź przeznaczona do napaści przeciw nim wymierzonej, całą noc piła po browarach. Viertelników wysłanych, aby ją rozproszyć, potłuczono i rozegnano. Klucze od dzwonnicy u p. Maryi i w kilku innych kościołach były w ręku zbuntowanych.
Całą sierpniową noc te kupki się snuły po uliczkach, zwoływały i czuwały… Hocz, którego nigdzie nie było niby, w istocie był wszędzie. Pokazywał się i niknął.
Popłoch między rajcami był niemały, ale jeszcze mieli nadzieję, że się to na niczem, na wrzasku skończy.
Wszakże Miklucz Serafin w nocy pieniądze, jakie miał, do dworca biskupiego wywiózł potajemnie…
Do dnia w mieście nic niebyło można dojrzeć nadzwyczajnego, tak, że pospolici ludzie, o niczem nic nie wiedzący, sądzić mogli, iż baśń na postrach sklecono…
Życie się rozpoczynało jak zwykle, otwierały się kościoły, pobożni szli do nich, dziady stawały przed niemi, okiennice kramików zwolna spuszczano; przekupnie wystawili chleb i mięso na