Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski
Czarny jéj strój skromny był, lecz bardzo wytworny, mimo pozornego zaniedbania.
– Przysięgam – poczęła od progu głosem wesołym i sympatycznym, oczyma obliczając obecnych – że droga Liza już się mnie dziś nie spodziéwała i dla mnie niéma filiżanki. Ja zaś tak byłam jakoś stęsknioną moją samotnością, a tak pewną że tu wszystkich zastanę, iż wstrzymać się nie mogłam.
Wszyscy witali księżnę, jak dobrzy, poufali znajomi.
Są ludzie, co noszą z sobą jakąś woń właściwą, co pachną piżmem, perfumami, fiołkiem lub różą, albo ich czuć pleśnią lub stęchlizną; ale są także i tacy, co w fałdach sukni niosą wesele lub smutek.
Księżna Teresa, wchodząca do salonu, miała tę właściwość, że choćby nawet była trochę smutna, przynosiła z sobą życie i wesele. Czy je miała sama dla siebie, czy posłannictwem jéj było tylko drugich niemi obdzielać, to dla wszystkich pozostawało tajemnicą. Mówiono iż w samotności często bywała posępną, chmurną, jakby znudzoną; ale dla ludzi uśmiéch miała zawsze i czoło pogodne.
Piękna jéj twarz jaśniała wyrazem dobroci rozumu. Złośliwi utrzymywali, że i ten rozum niezaprzeczony więcéj dla drugich służył, niż dla niéj saméj, chociaż nic jéj nierozważnego do zarzucenia nie miano. Rozbrajała najniechętniejszych łagodnością i dobrocią niewyczerpaną.
– Proszę państwa – odezwała się, siadając i wachlarzem starając się ochłodzić po zmęczeniu schodami – co mi za szczególna przyszła uwaga, obliczając to nasze gronko wieczorne. Jakeśmy się to dziwnie zeszli i dobrali! Dwie wdowy i trzéj kawalerowie.
– Przepraszam – przerwał hrabia Filip – ja nie mam prawa liczyć się do kawalerów. Jestem wprawdzie dziś wolnym, lecz miałem to nieszczęście być trochę żonatym. Smutno mi tę omyłkę moję przypominać, ale prawda przedewszystkiém.
– Jesteś pan rozwiedziony – odezwała się księżna z uśmiéchem, w którym politowanie mieszało się z trochą szyderstwa, – a ponieważ rozwód u nas nie daje się inaczéj, tylko gdy małżeństwo za nieważne jest uznane, więc wychodzi na to, jakbyś hrabia był kawalerem.
– Prawnie… może – odparł kwaśno hrabia Filip. – Księżna masz słuszność; faktycznie jednak.... smutny zawód nie daje się wymazać z regestru życia.
– No! no! nie mówmy o starych grzéchach, bo któż ich nie ma – zamknęła mu usta księżna. – Dla nas jesteś pan starym kawalerem i po wszystkiém.
Młody brat gospodyni, pan Ferdynand, podawał herbatę i wszyscy się około okrągłego stolika mieścić zaczynali. Bystry wzrok przybyłéj pani, przelatując zkolei po otaczających, najczęściéj zatrzymywał się na siwowłosym, jak gdyby z niego chciała cóś wyczytać i odgadnąć.
Hrabia August oczy trzymał spuszczone, czoło miał wypogodzone i czytać w sobie nie dawał. Można się tylko było domyślać z ruchów, z wielkiéj pilności jaką miał około siebie, że obawiał się, aby w nim czytać nie chciano, odgadując iż któś być może ciekawy. Czy miał co do utajenia? o to zdawała się go mocno posądzać księżna, bo przyglądała mu się pilnie, a nie zdobywszy nic, wkońcu wprost go zagadnęła, aby zmusić do podniesienia oczu i przerwania milczenia.
– Hrabio Auguście, jakże idą studya rzymskie?
– Niech księżna nie pyta – odparł głosem powolnym i cichym, nie podnosząc oczów z talerzyka. – To nie studya, przepraszam, ale studnia do wypicia.
– A my do zgłębienia jéj przeszkadzamy – wtrąciła gospodyni – my, to jest ja.
Księżna się uśmiéchnęła nieznacznie.
– Całkiem przeciwnie – zawołał żywo hrabia August – pani do nich mi dopomaga skutecznie. Każde jéj zapytanie uczy mnie mojéj niewiadomości, odkrywa drogi nowe. Pani masz dar wskazywania tych stron, tych wątpliwości, na które tylko umysł tak obdarzony szczęśliwie, tak przenikliwy jak jéj wpaść może…
– A! nie przewidziałam wcale, że wywołam tak niezasłużony kompliment – rozśmiała się gospodyni z wesołością trochę wymuszoną i mocno zarumieniona.
Tak rozpoczęta rozmowa, z pomocą księżny Teresy, która miała dar ożywiania jéj i prowadzenia, byłaby gładko i przyjemnie potoczyła się daléj, po równéj powierzchni rzeczy powszednich, gdyby (był-to dzień niespodzianek) z przedpokoju nie dała się słyszéć stłumiona jakaś rozmowa, zwiastująca gościa nowego.
Wszyscy umilkli, zdziwieni trochę, bo się nikogo więcéj nie spodziéwano. Na twarzy gospodyni odmalował się niepokój i ciekawość. Zdala rozmowa ta ze służącym w przedpokoju brzmiała jakby spór z nim dość żywy.
Nieznany głos brzmiał męzko. Pani Liza spojrzała na brata, a ten domyślił się, że obowiązkiem jego było pójść się dowiedziéć, co mogło o téj godzinie zamieszać spokój tak niespodzianie.
Wybiegłszy z pośpiechem, Ferdynand postrzegł przy świetle włoskiéj lampki, którą służący trzymał w ręku, gwałtem prawie przez półotwarte drzwi chcącego się wcisnąć mężczyznę.
Powierzchowność jego tak mało przemawiała za nim, iż służący wahał się, czy ma go przypuścić do wykwintnego towarzystwa swéj pani.
Był-to mężczyzna lat średnich, ubrany bardzo niestarannie, tak jak się tylko u wód i w podróży prezentować godzi, w odzieży letniéj, jasnéj, opylonéj i pomiętéj, w krótkim surduciku, w kapeluszu fantastycznym, nabakier na bujnych włosach rzuconym, z brodą czarną, z oczyma ognistemi i jakby błędnemi, z dużym w dodatku kijem w ręku. Na nogach jasne trzewiki ze skóry nieczernionéj i kamasze wytarte dopełniały stroju. Z kieszeni wypchanych niedbale powtykane stérczały książeczki notatkowe, tomiki jakichś pomiętych publikacyj ulicznych i różne sprzęty podróżne, z pośrodka których ołówki górowały.
Oryginalne to indywiduum pan Ferdynand niedawno właśnie był spotkał cóś szkicujące w Colosseum, wziął je więc za artystę. Niepotrzebnie może zaglądając w rysunek, wdał się z nim w rozmowę, i okazało się z niéj, że trafił na ziomka, nie na malarza, jak sądził, ale na jakiegoś ekscentryka, dziwaka, cynika, który jednak był człowiekiem wielce pociągającym i niepospolicie wykształconym.
Zawiązana rozmowa przywiodła pana Ferdynanda nieznacznie do tego, że mu powiedział nazwisko swoje i mieszkanie. Nie zapraszał go jednak do siebie. Nawzajem owo indywiduum dało panu Ferdynandowi kartę z nazwiskiem zagadkowém, nieznaném Wiktora Gorajskiego, tout court.
Spostrzegłszy przybywającego o téj godzinie człowieka, który wcale do towarzystwa zebranego w salonie nie zdawał się przypadać, zakłopotany wice-gospodarz pośpieszył go przyjąć i nie śmiąc wprowadzać do siostry, zaprosił obok do swojego pokoju.
Ów pan Wiktor Gorajski wszedł z dumną postawą, kwaśno popatrzywszy na sługę, który mu z drogi ustąpił; zdjął zwolna kapelusz swój kalabryjski i z zupełną swobodą niedbającego o to, jak się komu wyda, człowieka, posunął się zwolna ku zmieszanemu Ferdynandowi. Gdy się to odbywało w przedpokoju, gospodyni niespokojna, wyglądając drzwiami ku bratu, dostrzegła osobliwszą postać, z którą rozmawiać poczynał, i na służącego skinęła.
W chwilę potém sługa panu Ferdynandowi, który już gościa swego wprowadził do pokoju przyszedł cóś szepnąć do ucha.
Przybyły pan Wiktor śledził wszystko bacznie, a rozsiadał się bez ceremonii, lokując kij swój i kapelusz przy sobie.
– Nie wporę, widzę, przyszedłem – odezwał się gość, bynajmniéj nie okazując zmieszania – ale proszęż mi powiedziéć otwarcie.