Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski

Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
– przepraszam, poprawił się – powinienem był powiedziéć damy!

      Wyraz „damy” wymówił z przyciskiem i ironią, popatrzył na siebie i strój swój, wistocie bardzo niesalonowy i rozśmiał się pocichu.

      Tymczasem służący po drugi już raz przyszedł, znowu cóś do ucha szepnąć panu Ferdynandowi. Młodzieniec wahał się z odpowiedzią. Można się było domyślać łatwo, że pani Liza zapraszała gościa brata swego do salonu, nie wiedząc jak wygląda, a on nie śmiał go tam wprowadzać.

      Pan Wiktor, którego to wcale nie obchodziło, ociérając z czoła pot i pył wielką chustką, niezbyt już świéżą, przypominał się tymczasem służącemu o szklankę limonady.

      – Pozwolisz mi pan na jednę minutę wybiedz do siostry? – zapytał gospodarz.

      Gość skłonił się przyzwalająco.

      Pan Ferdynand szybkim krokiem wpadł do saloniku, w którym panowało milczenie. Wszyscy byli zaintrygowani.

      – Chcesz abym gościa mojego tu wprowadził – zawołał żywo do siostry – ale kazałem ci już powiedziéć, jak jest ubrany. Wraca pewnie z przechadzki, a nie wiedział że nie sam tu mieszkam. Rozpowiadałem ci o mojém spotkaniu z tym oryginałem w Colosseum, jak dziwacznie wygląda i mówi ten turysta-Diogenes… Jakże chcesz…

      – Cóż to szkodzi, że nieubrany? – przerwała księżna bardzo nagląco – wszyscy jesteśmy turyści i jak na popasie. Raz przecie spotkamy się z czémś ekscentryczném. Może nas rozśmiészyć, podrażnić, ale przynajmniéj nie znudzić. Dawaj nam go tu pan na pastwę…

      – Ale… – spróbował jeszcze zaprotestować, ruszając ramionami, pan Ferdynand.

      – Żadnego ale! Wszyscy go tu chcemy miéć, a im dziwaczniéj wygląda, tém pożądańszy – odparła księżna.

      Pani Liza skinęła na brata, potwierdzając, a ten posłuszny wymknął się z salonu i trafił na to, gdy służący podawał gościowi limonadę, którą on pił z widoczną rozkoszą zmęczonego i spragnionego człowieka.

      – Jeżeliś pan łaskaw i pozwolisz się zaprezentować mojéj siostrze i księżnie Teresie, która jest u nas, zaprosiłbym go do salonu.

      Dostojne imię księżny, zapowiedziana znajomość drugiéj pani, na podróżnym nie zdały się wcale wielkiego robić wrażenia. Spojrzał na swój kij, który po namyśle zdecydował się porzucić w przedpokoju, wziął za ogromny kapelusz opylony i, jak stał, niewiele się o strój swój troszcząc, ruszył z panem Ferdynandem. Z nich dwóch, z pewnością drugi był daleko mocniéj zakłopotany.

      W salonie z ciekawością oczekiwano na zapowiedzianą figurę ekscentryczną, o któréj gospodyni rozpowiadała pocichu, co posłyszała od brata. Najmniéj może zajęcia okazywał siwowłosy, który nie lubił się bawić tém, co wistocie robiło wrażenie smutne. Kobiéty zato oczy miały zawczasu na drzwi zwrócone.

      Pan Wiktor wchodził zwolna, poważnie, pewien siebie. Nie można się było dziwić panu Ferdynandowi, że go wziął znowu za artystę, miał bowiem w całéj swéj postaci cóś, co przypominała żywo konwencyonalny typ artysty-Cygana, do któregośmy z francuzkich ilustracyj nawykli.

      Z pod téj powłoki jednak, jak gdyby sztucznie i umyślnie przywdzianéj, zdawało się przeglądać cóś, co się w nim domyślać kazało człowieka wyższego towarzystwa, który dobrowolnie zdziczał.

      Twarz jego, któréj włosy rozrzucone, broda i wąsy długie, zaniedbane nadawały fantastyczne znamię, była jeszcze piękną, choć mocno już życiem zniszczoną. Szlachetne, delikatne rysy jéj okrywała skóra zżółkła, jakby wyschła, gdzieniegdzie poprzecinana zawczesnemi zmarszczkami. Malarz mógłby był z niego zrobić łatwo jakiegoś Byronowskiego bohatéra, lub romantycznego bandytę. Lecz namiętności, co jak rozpalona lawa przebiegały i poorały twarz tę piękną niegdyś, dziś zdawały się już ostygłe, gorycz tylko jakąś i sadze zostawując po sobie.

      Widok zebranego przy okrągłym stole towarzystwa nie zaimponował bynajmniéj przybywającemu. Jak gdyby był najwytworniéj ubrany, ze swobodą i zręcznością człowieka nawykłego do świata, zbliżył się do gospodyni, tłumacząc iż zmuszony tylko, śmié się jéj przedstawić w tak podróżném ubraniu.

      Skłonił się potém z wielkiém uszanowaniem księżnie, która go nadzwyczaj ciekawemi i jakby zdumionemi badała wejrzeniami, dał się zaprezentować dwom hrabiom i zajął miejsce wskazane ze swobodą człowieka, który nic nie ma do stracenia i nic téż zdobywać nie myśli.

      Gospodyni, nie wiedząc od czego rozpocząć ma rozmowę, zapytała go, od jak dawna przebywa we Włoszech.

      – O, ja się tu po tych Włoszech i po całym świecie włóczę już od lat wielu – podróżny rzekł bez przymusu, z otwartością i poufałością niespodzianą. – Należę do téj kategoryi ludzi u nas licznych, zwichniętych, którzy nie wiedzą co mają zrobić z sobą; włóczę się więc, słucham, patrzę i… zabijam czas, nie mając co z nim robić.

      – Brat mój mi mówił, że pan się zajmujesz sztuką – dodała gospodyni nieśmiało.

      – Jest-to jedyna rzecz jeszcze na świecie, która mnie nie znudziła – odparł podróżny – chociaż i z nią często się kłócę.

      Księżna, zdająca się z żywém zajęciem śledzić tę zagadkę, wtrąciła, mieszając się do rozmowy:

      – Zdaje mi się, że i ja kilka razy widziałam pana zdaleka, szkicującego cóś na ruinach.

      – Bardzo to być może – rzekł zapytany. – W Rzymie widzi mnie każdy niemal codzień w jakimś zakącie, bo się snuję nieustannie.

      – Rzym tak jest ponętny dla artysty! – zauważyła gospodyni.

      – Ale ja artystą nie jestem i być nie chcę – przerwał żywo gość. – Jest to i zawiele dla mnie honoru i zamało. Artyści są-to najczęściéj istoty, które widzą tylko skorupę rzeczy i ograniczają się wrażeniami, nie sięgając głębiéj. Trzeba być trochę i artystą, ale być tylko artystą – biédna to rzecz, smutna dola!

      Wszyscy słuchali go z uwagą wielką. Piękne rączki przysunęły mu filiżankę herbaty, którą po pewném wahaniu się przyjął gość i rzuciwszy kapelusz swój pod nogi, oparłszy się wygodnie o krzesło, począł rozglądać się baczniéj po towarzystwie.

      Księżna, która miała swą własną teoryą poznawania ludzi i klasyfikowania ich, poczęła się przypatrywać rękom przybyłego. Brakło ich jéj jeszcze do uzupełnienia charakterystyki téj postaci. Ręce dla niéj były cechą niezbędną, znamieniem stanowczém, bez którego obejść się nie mogła, chcąc sądzić o człowieku.

      Pomimo nadzwyczajnego zaniedbania stroju, obuwia, włosów, ręce pana Wiktora, które się ukazały z rękawów nankinowéj żakietki, mogły zastanowić wistocie pięknemi kształty i utrzymaniem staranném. Księżna odetchnęła swobodniéj, przekonawszy się z nich, że gość nie mógł być awanturnikiem, że musiał należéć do tego, co się nazywa dobrém towarzystwem, choć bywa wcale nieosobliwém. Ale dlaczegóż tak zdziczał?

      Twarz, choć wynędzniała, nie dozwalała przypuszczać, aby doszedł nawet lat cztérdziestu, nie miał więc potrzeby tak wcześnie zrozpaczyć o sobie.

      Nastąpiła chwili milczenia, wczasie któréj wszyscy ukradkiem spoglądali po sobie, jakby wrażeniami swemi dzielić się chcieli, lub ich potwierdzenia szukali.

      Ruchawy hrabia Filip krzywił usta złośliwie, szydersko. Hrabia August przypatrywał się przybyłemu z zajęciem wielkiém, zdając się chciéć sobie przypomniéć, gdzie i kiedy spotkał już


Скачать книгу