Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski
brwi się trochę ściągnęły; pomyślał chwilkę i rzekł:
– Niezmiernie dawno, tak dawno, że mi się te lata w wieki przemieniły. Noszę się z tęsknotą po nim i nigdzie jéj zgubić nie mogę. Czasem zdaje mi się na moment jakiś, żem się już pozbył téj nieznośnéj towarzyszki; ale, gdy się najmniéj spodziéwam, we śnie lub na jawie, powraca. Jaka to szkoda, że człowiek nie może się pozbyć siebie i przetworzyć, gdy zechce, na inną istotę.
Uśmiéchnął się gorzko.
– Co do mnie – wtrącił gwałtownie hr. Filip, ostrym swym głosem i intonacyą fałszywą – co do mnie, ja nie pojmuję zupełnie, jak można za granicą tęsknić za krajem naszym i wzdychać do niego. Może to być bardzo ładném, bo wygląda na patryotyzm; ale ja sobie z tego sprawy zdać nie umiem. Przyznaję się, żem kosmopolita.
Gość zmierzył mówiącego błyskiem swych oczów ognistych. Zdawało się że cóś odpowiedziéć zamyśla; ale otworzył tylko usta i… zapił herbatą. Odpowiedź zostawił innym, poczuwszy może, iż z ust jego wyszłaby ona zaostrą.
Tymczasem nikt nie odpowiedział hrabiemu; milczenie ciężkie, ołowiane niemile przycisnęło całą gromadkę, a hrabia Filip, zmieszany niém, sam czuł się w obowiązku niepodniesioną rękawicę wziąć do ręki.
– Co do mnie – powtórzył z naciskiem – otwarcie się przyznaję do mego kosmopolityzmu i do téj pory przynajmniéj tego nie żałowałem.
Gość popatrzył nań bacznie i dorzucił:
– Tak, za nic ręczyć nie można. Są choroby, które powracają po latach dwudziestu i więcéj, a gdy powrócą, zabijają.
Dwuznaczném to było.
Nikt z większą uwagą nie słuchał oryginalnego gościa, nad księżnę. Pochwyciwszy ostatnie jego wyrazy, uśmiéchnęła się, zakrywając wachlarzem.
Hrabia August wstał pocichu i począł się przechadzać po salonie, zatopiony w sobie.
Księżna przerwane badanie ciągnęła daléj.
– Nie dowiedzieliśmy się od pana, jak dawno bawisz we Włoszech. A w Rzymie, myślisz pan przebywać długo?
Trochę natarczywe pytanie zmusiło gościa do zwrócenia się ku księżnie.
– I na to odpowiedź moja wyda się pani dziwaczną – rzekł. – Ale nie mogę, dla uniknienia posądzeń o zmyśloną ekscentryczność, powiedziéć nieprawdy. Otóż ja nie wiem nigdy, gdzie jak długo bawić będę. Przychodzi mi nagle ochota, pokusa jakaś, zachcenie, nudy – biorę kij i jestem fantazyi posłuszny. W Rzymie zaś nigdy nikt pewnym być nie może, czy zabawi do jutra, lub całe życie.
– Tak, Rzym ma urok wielki – odezwała się księżna poważnie.
Gość spuścił głowę; nie zaprzeczył, ani potwierdził. Nagle dopił herbaty, chwycił z pod nóg leżący na ziemi kapelusz, wstał, pożegnał gospodynię, księżnę, zdala téż innych gości i przeprowadzony przez Ferdynanda, zniknął z salonu.
W tém zbyt pośpieszném wyjściu było cóś uderzającego, dziwacznego, jakaś fantazya nagła, i gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, księżna wybuchnęła:
– Oryginalny! nie zawiedliśmy się.
Hrabia August, który stał trochę na uboczu, przybliżył się do stolika.
– Dziwna rzecz – odezwał się – nie mogę sobie przypomniéć jak, gdzie, kiedy, alem pewien że tego człowieka znałem, spotykałem już w życiu. Siliłem się na rozbudzenie mojéj pamięci… zawiodła mnie.
– Ach! – rozśmiał się hr. Filip – podobnego doń musiałeś widziéć w jakiéjś ilustracyi francuzkiéj: pół-bandyty, pół-artysty, figura dosyć osobliwa, a mało sympatyczna.
– Bardzo przepraszam – żywo zaprotestowała księżna – staję w obronie. Jest-to typ pospolity napozór, lecz bardzo różny od tych, za których powierzchownością się ukrywa. Na piérwsze wejrzenie prawda że robi wrażenie pół-karykatury, ale dosyć mu się baczniéj przypatrzyć, aby się przekonać, że nie gra roli przybranéj, że jest, nie myśląc o tém, takim, jakim go Bóg stworzył, albo nieszczęśliwe losy uczyniły. Wrażenie, jakie wywarł na hr. Auguście, i mnie się czuć dało; kogoś mi przypomina. Wydaje mi się jakby dawno znajomym, choć jestem pewna, żem go nigdy nie widziała.
Uśmiéch przebiegł po ustach hr. Augusta, który, milcząc, usunął się w głąb pokoju.
Księżna obróciła się ku gospodyni, która siedziała, nie biorąc udziału w rozmowie.
– No a ty, mój aniele, co o nim mówisz? – zapytała.
– Ja? – zająknęła się, rumieniąc trochę, gospodyni – ja? Ależ prawdziwie nie wiem, co odpowiedziéć… Wydał mi się trochę strasznym, zagadkowym, a ja nie lubię tajemnic. Sama-bo nie wiem…
Ostatnie wyrazy zagłuszyło pożegnanie hrabiego Augusta, który pochwycił za kapelusz; hrabia Filip poszedł za jego przykładem. Obaj wyszli razem.
Noc letnia we Włoszech, zwłaszcza po dniach upalnych, do naszych nocy, poświęconych spoczynkowi, wcale nie jest podobną.
Gdy minie owa niebezpieczna chwila zachodu słońca, spadania rosy, podnoszenia się zatrutych wyziewów, wszystko, co się dusiło we dnie od skwaru, oddycha, wysuwa się na powietrze i dopiéro żyć poczyna.
Ale nie jest-to już życie uliczne dnia, gwarne, ruchawe, głośne. Mało kto się przechadza; rodziny zasiadają w progach, a ci, co rodzin nie mają, szukają towarzystwa u drzwi tratoryj i kawiarń. Gdzieniegdzie odzywa się brzęcząca komarowym głosikiem gitara, śpiéw nucony cicho, szanujący milczenie nocy. Rzadki tylko krzyk urwany przerwie czasem tę harmonią życia mroków, w którém czuć pragnienie spokoju, napawania się ciszą.
W ogródkach otwartych, osłonione cieniem, stoją gdzieniegdzie pary tajemnicze, kryjąc się i szukając mroku, nie żeby się wstydziły tego co je ku sobie zbliżyło, ale instynktem czując, iż miłość jest jedną ze świętych tajemnic natury, którą się profanuje, wyciągając ją na świat, na oczy, na słońce.
Jéj tak potrzeba cienia, jak fijołkom, które więdnieją, gdy dotknie ich promień gorętszy. Warzy je cyniczne spojrzenie słońca.
Pół przezroczystą noc włoską, nawet gdy jest bezksiężycową i wydaje się czarną, oświécają tajemnicze odblaski ziemi, łagodnie obléwające wszystko. Naówczas stokroć piękniejsze niż we dnie, do niepoznania zmienione, dziwne, fantastyczne wyrastają z murów odrapanych poemata, piętrzy się, olbrzymieje, rozrasta najlichsza chałupa. Linie ostre zléwają się, tony miłośnie dostrajają do siebie w ogólnéj harmonii, choć we dnie kłóciły się z sobą. Świat jest niedopoznania, do rozkochania się w nim. Macierzyńska ręka nocy starła z niego wszystkie brudy, wróciła mu młodość; niby znowu śpi w pieluchach, a nad kolébką śpiéwa mu ta cisza tajemnicza, w któréj słychać to, co komu własna mówi dusza, zawsze w zgodzie z tym wielkim chórem milczenia.
Muzyka to nie dla uszu; chwyta ją serce i takt jéj wybija.
Tego co mówi noc, we dnie nigdy posłyszéć, pomyśléć nie można. Jak inne istoty zaludniają ciemności, tak inne myśli po nich wirują. Mężni tracą czasem odwagę przez nie, bojaźliwi stają się zuchwałymi. Każdy człowiek czuć musi na sobie ten wpływ tajemniczy.
Oko błąka się tu, nie znajdując tego co znało we dnie; drogi zawaliły mroki, ściany ciemne wychodzą jasno i świécić się zdają; na niebiosa występują wieżyce, jak olbrzymy w szyszakach do boju; mosty, jak pająki czarne, siedzą rozpostarte na rzékach… W mieście pogasły ogniska dzienne, a zapaliły się nocne, których