Hrabina Cosel. Józef Ignacy Kraszewski
znak ponieśli go do łóżka. Dla ostrożności wszakże, raczéj niż z troskliwości o zdrowie, zamiast w lektyce odnieść go do domu na Pirnajską ulicę, położono go w jednym z gabinetów królewskich i dodano na wartę Cojanusa olbrzyma, który miał rozkaz nie puszczać go do domu, gdyby się obudził. Hoym jednak wcale się nieprzebudziwszy i stękając tylko przez sen ciężko, bezprzytomny przeleżał do rana. Na sali po wyniesieniu tego trupa rozpoczęła się dopiero bachanalia przy zamkniętych drzwiach, w ciaśniejszém kółku, któréj świadkami były tylko zwierciadła sali.
Król był w najpiękniejszym humorze, a promienistość tego oblicza odbijała się na twarzach dworzan jego. Już się miało dobrze na brzask, gdy dwaj hajducy nareszcie ostatniego ze wszystkich i Augusta Mocnego jak dziecię do łóżka zanieśli.
Zarzucicie mi przesadę w obrazie! Niestety! wszystkie jego rysy aż do najdrobniejszego są prawdziwe…
Fürstemberg został sam na ruinach, prawie zupełnie trzeźwy, zdjął perukę tylko aby ochłodzić głowę i zamyślił się głęboko… mówiąc do siebie:
– Będziemy tedy mieli nowe panowanie… Lubomirska nadto się téż wdawała w politykę… mogła opanować króla… na co mu rozumna kochanka? niech go tylko bawi i kocha! to jéj powołanie…
Zobaczymy Hoymowę…
II
Laubegast leży nad samym Elby brzegiem, o dobrych parę godzin od Drezna. Mała wioseczka już naówczas miała kilka domków, widocznie przez możniejszych postawionych i panujących okolicy. Kryły się one w starych lipach i bukach i czarnych sosen i jodeł gałęziach.
Pałacyk Hoyma do którego on się czasami z domu swojego wykradał, aby tu spędzić wieczory i część dnia, a czasem nawet całe pod niebytność króla tygodnie, wyglądał jak wszystkie owego czasu z wysokim dachem i poddaszami na sposób francuzki z wyginanemi ozdoby i floresami po murach. Sprowadzeni ze stolicy murarze ukrasili go jak najstaranniéj i o ile znieść mogły skromne pałacyku rozmiary. Znać było wielką troskliwość pana o upiększenie miejsca tego. Mały dziedzińczyk opasywała krata żelazna w słupach murowanych, na których stały piękne wazony kamienne, na wznioślejszych nieco, przy bramie grupy aniołków trzymały latarnie. Wchód do domu z galeryą kamienną przybraną w wazony i figurki, okrywały piękne kwiaty. Dom wyglądał pańsko z za drzew, ale smutnie jak klasztor, jak pustkowie.
Nie było tu życia, ani licznych sług, ni ruchomego dworu. Dwóch starych kamerdynerów, kilkoro czeladzi pokazywało się czasem około pałacyku, a nad wieczorem niekiedy z książką w ręku wychodziła z niego postać, któréj cała ludność Laubegastu z za płotów i krzaków z trwogą i podziwem się przypatrywała. Było to w istocie dziwne w tym zapadłym kącie zjawisko, któremu właściwszym pobytem zdawała się sama stolica.
Nikt nie widział tu nic podobnego, ani mógł marzyć o takiéj piękności. Młodziuchna kobiéta wysokiéj i szlachetnéj postawy, biała jak marmur, z czarnemi, jasnemi, bystremi oczyma, gdy szła ulicą w majestacie swéj młodości, piękności i dumy… mimowolnie trwoga ogarniała patrzących na nią nawet ukradkiem, takiego coś w sobie miała królewskiego i rozkazującego. Chciało się na twarz padać przed nią.
A była smutną przy téj powadze jak żałobny posąg zdjęty z grobowca… nigdy się nie uśmiechnęło jéj oko ni usta, nigdy nie spojrzała weseléj w niebo… Spoglądała na ziemię czarną, na szare Elby wody, na kwiatki których ani zrywała, ani się poiła ich wonią. Zdawała się nieszczęśliwą, może była tylko znudzoną. Wiedziano że od lat kilku siedziała tu tak zamknięta nie widując prawie nikogo oprócz siostry Hoyma Vitzthumowéj, któréj brat téż rzadko przystępu do żony dozwalał. Wiedział zapewne że i ona chwilowo miała szczęście być w łaskach u króla a nadzieję pozostania w nich dłużéj, która się nie ziściła. Strzegąc żony od wpływu dworu i intryg jego, własną nawet siostrę od niéj odsuwał. Vitzthumowa ruszała ramionami pogardliwie i wszystko było jéj jedno.
Ale bratowa śmiertelnie się nudziła. Całą jéj zabawą były książki pobożne marzycieli protestanckich, które czytała skwapliwie i ustronne przechadzki pod nadzorem starego kamerdynera.
Życie to było jednostajne i ciche jak grób, ale za to namiętności w niém nie wywoływały burzy. Hoym zrazu bardzo czuły, z natury bałamut i bałamuctwem dworu podżegany, znużył się żoną i zapomniał już o niéj. Kochał ją jednak po swojemu, zazdrośnie i chciał ten skarb miéć zatajonym przed oczyma ludzkiemi. Tylko gdy króla i dworu nie było w Dreznie, pani Hoym miała pozwolenie na krótko przybyć się rozerwać w stolicy, która naówczas śmiertelnie nudną była.
To kilkoletnie zamknięcie napoiło ją dumą, żółcią, goryczą, smutnemi myślami, pogardą dla świata i ascetyzmem dziwacznym. Wystawiała sobie życie swe jako skończone, zamknięte… jako wyczekiwanie równie samotnego zgonu, a była jak anioł piękną i nie miała jeszcze skończonych lat dwudziestu czterech i ci co ją zdala widzieli, nie daliby jéj z twarzy dziecinnéj niemal, ani ośmnastu, tak dziwnie wyglądała młodo.
Panią Vitzthum, która w gorętszém życiu postradała świeżość i część młodego wdzięku, ta nieśmiertelna dziewiczość bratowéj gniewała. Gniewały ją i inne jeszcze w niéj przymioty: szlachetna duma cnoty, oburzenie na zepsucie, pogarda, intrygi i kłamstwa, królewski majestat z jakim z góry swéj potęgi spoglądała na ruchliwą, śmiejącą się, pełną fałszu bratowę. Gdyby nie była bratową, możeby jéj nawet życzyła upadku i upokorzenia. Hoymowa nie lubiła jéj wzajemnie, wstręt ku niéj czując instynktowy. Dla męża okazywała teraz niemal chłodną pogardę… przez samą panią Vitzthum, pocichu szepczącą nieraz tajemne skandaliki, wiedziała Anna Hoym, że mąż nie był jéj wiernym. Mogła go łatwo jedném czulszém wejrzeniem u stóp swych położyć, znała swą potęgę, była jéj pewną: nie chciała. Wydał się jéj już zbyt nikczemną istotą, aby się o niego starać było warto. Przyjmowała go zimno, odprawiała obojętnie; Hoym się burzył, ale z żoną gdy przyszło do otwartéj kłótni czuł się tak słabym, że zwycięztwa szukał w ucieczce.
Tak płynęły smutne a długie dnie w Laubegast… Nieraz Annie przychodziły myśli słomianą wdową powrócić nazad do Holsztynu, do Brockdorf, do rodziny. Lecz rodzina nie była jéj bardzo przychylną, ojca i matki nie miała od dawna, a księżna Brunswicka, z domu Holsztein Plön, czyby ją znowu na dwór przyjęła? Głośne tam było i pamiętne znalezienie się szesnastoletniéj jeszcze Anny, którą książę Ludwik Rudolf w zapale uwielbienia dla jéj piękności cudnéj, chciał pocałować i – dostał publicznie prawie policzek…
Nie miała się więc gdzie podziać biédna a piękna Anna.
Pomimo zepsucia dworu i sąsiedztwa Drezna, w którém trudno było ukryć przed oczyma ludzi taką gwiazdę piérwszéj piękności, kilka lat przechadzając się po nad brzegami Elby, nad któremi nieustannie krzyżowały się dworskie powozy, kawalerowie konni, wojskowi i cała próżniacza czereda otaczająca panującego, Anna tak się umiała przysłonić w tém swém ustroniu, że ją żadne niemal nie postrzegło oko.
Oprócz jednego…
Tym jednym był młody Polak, który raczéj wisiał niż trzymał się na dworze króla Augusta, a dostał się nań prawie mimowoli i mimowoli tu dość nudne wiódł życie.
Gdy August Mocny po raz piérwszy jechał do Polski i przy biesiadzie w oczach zdumionych panów co na jego wyruszyli spotkanie, srébrne gniótł w ręku puhary, łamał talary i kruszył podkowy; przy obiedzie w Piekarach po odbytéj ceremonii przed cudownym obrazem, na widok tych popisów siły pańskiéj, źle jakoś wróżyć się zdającéj przyszłości Rzeczypospolitéj, ozwał się z niechcenia pono ksiądz biskup kujawski, iż jednego młodego