Hrabina Cosel. Józef Ignacy Kraszewski
żeś bezpieczna, niewinna i nieświadoma tego co cię otacza: tyś chyba tu niedawno?
– Od kilku godzin – uśmiechając się odpowiedziała Hoymowa…
– I nie tu przeżyłaś dzieciństwo i młodość twoją, bobyś tak nie wyglądała – uśmiechnął się boleśnie stary – nieprawdaż?
– Dzieciństwo spędziłam w Holsztynie… od lat kilku jestem żoną Hoyma, ale mnie trzymał odosobnioną na wsi… ledwiem zdala widziała Drezno…
– A nic chyba nie słyszała o niém… – dodał stary i wstrząsł się.
Wszystko co mi mówisz, przeczytałem na czole twém, w wejrzeniu – rzekł smutnie. – Bóg mi czasem daje zajrzeć głęboko w duszę ludzką… Niezmierną litością zostałem zdjęty widząc cię, piękna pani; zdało mi się że patrzę na lilię białą, rozkwitłą w ustroniu, którą stado rozhukanego bydła ma podeptać. Było ci kwitnąć gdzieś wzrosła i woniéć pustyni a Bogu…
Zamyślił się głęboko. Anna postąpiła przejęta kilka kroków ku niemu… w jéj oczach i postawie widać było wzruszenie.
– Ojcze mój – rzekła – ty kto jesteś??
Stary zdawał się niesłyszéć, tak się zadumał głęboko. Powtórzyła pytanie.
– Kto ja jestem? – rzekł – kto ja jestem? nędzna istota grzeszna i wzgardzona, na którą nikt nie patrzy lub się z niéj wszyscy śmieją. Jam głos wołającego na puszczy… jam ten który przepowiadam upadek, zniszczenie, dni pokuty i niedoli… Kto ja jestem? naczynie w ręku Bożém, przez które czasem przechodzi głos z góry potężny, aby go ludzie nie słyszeli lub ośmieli? Jam ten za którego czarną suknią biegają ulicznicy rzucając na nią błotem, ten którego proroctw nikt nie słucha… nędzarz wśród bogaczów… ale praw i czysty, przed Panem…
I zamilkł ostatnie słowa wymówiwszy głosem gasnącym… spuścił głowę.
– Dziwne zrządzenie – odezwała się Anna nie odstępując od niego – po kilku latach spokoju na wsi, w ciągu których mnie szmer ledwie od stolicy dochodził, przybywam nagle powołana przez męża i w progu spotykam was jakby przestrogę i oznajmienie… Nie jestże to palec Boży?
Wstrzęsła się i dreszcz przebiegł ją całą.
– Zaprawdę dziwne! – powtórzyła.
– Opatrzne – rzekł stary… – a biada tym co litościwéj Bożéj nie słuchają przestrogi… Chcesz wiedziéć kto ja jestem? nikt! ubogi kaznodzieja od kościoła, który coś zgrzeszył na kazalnicy i którego pomsta panów ziemskich ściga… Zowię się Schramm… hrabia Hoym znał mnie niegdyś w dzieciństwie, przybyłem go prosić o przemówienie za mną. Grożą mi. I oto jak się tu dziś znalazłem… Ale kto was tu sprowadził? kto wam tu przybyć dozwolił?
– Własny mąż! – rzekła Anna…
– Proś go niech cię uwolni – szepnął oglądając się trwożliwie duchowny. Widziałem piękności tego dworu, bo je tu ludowi na ulicach pokazują jak lalki… tyś nad nie wszystkie piękniejsza stokroć… Więc biada ci, jeśli tu pozostaniesz… okolą cię siecią intryg, osnują jadowitemi pajęczynami, uspią, upoją… zawrócą głowę melodyą pieśni, ukołyszą serce bajaniem… złudzą oczy bezwstydem… oswoją ze sromotą, aż jednego dnia, spojona, znużona, osłabła… polecisz w przepaść…
Anna Hoym zmarszczyła brwi.
– Nie – zawołała – nie jestem tak słabą jak sądzicie, ani tak zasadzek nieświadomą, ani tak spragnioną życia… Nie, świat ten mi się nie uśmiecha, patrzę nań z góry… niżéj on odemnie…
– Aleś go oczyma duszy tylko i przeczuć widziała – odparł Schramm – nie wierz sobie, uciekaj z tego piekła… Królewskie w niém posągi popaliły się na węgiel i obrukały sadzami… Idź ztąd… idź, idź, szkoda ciebie i białéj niewinnéj duszy twojéj…
To mówiąc ręce wyciągał jakby ją chciał wygnać i przyśpieszyć odejście; ale Anna stała niezatrwożona, szyderski razem i litości pełen uśmiech błąkał się po jéj ustach.
– A gdzież ucieknę? – zawołała – los mój połączony jest z losem tego człowieka… oderwać go odeń nie w mocy mojéj… Ja wierzę w przeznaczenie, stanie się co mi wyznaczono… tylko nie śpiącą i nie pijaną owładną mną, nie osłabłą i zwyciężoną, ale ja chyba im panować będę…
Schramm strwożony spojrzał, stała pełna dumy i siły, uśmiechnięta szydersko i królująca…
W téj chwili otwarły się drzwi i hrabia Adolf Magnus Hoym wszedł zmięszany, powoli, w progu wahając się jeszcze, do własnego gabinetu.
Za stołem wśród świetnego towarzystwa wczorajszego nie korzystnie się już wydawał; dziś po białym dniu, po nocnéj gorączce i zmęczeniu wyglądał gorzéj jeszcze… Mężczyzna był ogromnego wzrostu, barczysty, silny a niezgrabny. Nic szlachetnego nie nadawało mu wdzięku, twarz pospolita odznaczała się tylko błyskawicznemi zmianami konwulsyjnie po niéj przebiegających wyrazów z sobą najsprzeczniejszych. Oczy szare to ginęły w powiekach, to wyskakiwały ogniem tryskając, usta śmiały się i krzywiły, czoło marszczyło i wypogadzało, jakby potajemna władza targała we wnętrzu sznurami, które całą postać zmieniały… I w téj chwili, ujrzawszy żonę, zdawał się być pod wrażeniem najsprzeczniejszych jakichś uczuć. Uśmiechnął się jéj i w chwilę jakby gniewem chciał buchnąć nasrożył… ale się zwyciężył i zawahawszy wsunął żywo do gabinetu!
Na widok Schramma ściągnęły mu się brwi gwałtownie i złość wystąpiła na twarz…
– Szaleńcze, fanatyku, komedyancie przebrzydły – zawołał nie witając się nawet z żoną – znowuś nabroił, znowu do mnie przychodzisz abym cię wyciągnął z topieli? Ha? nieprawda? wiém wszystko, pójdziesz precz od kościoła… na wieś, tam, na pustynie, do prostaczków… w góry…
Wskazał ręką.
– Ja ani chcę, ani myślę cię bronić? – dodał zapalając się – podziękuj Bogu jeśli cię dwóch dragonów odprowadzi gdzie do kąta, bo tuby cię daléj, co gorszego spotkać jeszcze mogło…
– Ha! myślicie! – ciągnął daléj, zapalając się minister, który przystąpił do Schramma tuż, jakby go już sam miał porwać za kołnierz – myślicie że tu, na dworze wolno wszystko, i że to co wy nazywacie słowem Bożém, nieocukrowane, możecie podawać ustom do słodyczy nawykłym? że wy tu możecie grać rolę natchnionych apostołów nawracających pogan…
Schramm… mówiłem ci sto razy, ja ciebie nie ocalę… gubisz się sam…
Duchowny niezachwiany bynajmniéj, spokojny stał patrząc ministrowi w oczy.
– Ale ja jestem kapłanem Bożym – rzekł – jam poprzysięgał dawać świadectwo prawdzie, a każą mi być męczennikiem dla niéj… niech się stanie…
– Męczennikiem! – rozśmiał się Hoym – toby było zawiele szczęścia; dadzą ci pięścią w plecy i oplwawszy wyświécą.
– Więc pójdę – odezwał się Schramm – ale dopókim tu jest, ust nie zamknę…
– I kazać będziesz głuchym! – szydersko dodał minister… ruszając ramiony. – No, dosyć tego, rób co chcesz… ratować cię nie mogę i nie myślę; tu dobrze gdy każdy ocali siebie… Jam ci to przepowiadał Schramm… milczéć trzeba umiéć, umiéć pochlebiać lub ginąć podeptanym… Cóż chcesz, przyszły takie czasy: Sodoma i Gomora… Bywaj mi zdrów, bo czasu