Dżinsy i koronki. Diana Palmer
Cade będzie miał duży kłopot. Zawsze ostrożnie obraca pieniędzmi i nigdy nie wykłada więcej, niż może stracić, ale w interes twojego ojca zainwestował wyjątkowo dużo i jeśli nie odzyska kapitału, będzie musiał mocno zaciskać pasa, żeby dalej funkcjonować. Znowu czekają ich chude lata. Szkoda, bo właśnie wyszli na prostą i mieli dobre perspektywy na przyszłość.
– Zrobił to z własnej woli – twardo oświadczyła Gussie.
– Tak, to prawda – zgodził się Donald – ale inwestował na rynku gwarantowanym. Twój ojciec dał mu taką gwarancję na piśmie i na pewno z tego skorzysta.
– To chyba dosyć niezwykłe w przypadku tak ryzykownej inwestycji jak interes ojca? – spytała Bess, pochylając się do przodu.
– Owszem, ale całkowicie legalne, dlatego Cade ma prawo oczekiwać zwrotu swojego wkładu co do centa, bo takie są warunki umowy.
– Już widzę, jak w swoje osiemdziesiąte urodziny wysyłam mu kolejny czek, a do spłaty całości wciąż daleko – ponuro zażartowała Bess, ale był to śmiech przez łzy. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Jej ojciec nie żył, okrył rodzinę hańbą, a na domiar złego pozostawił dług, którego spłata zajmie jej długie lata, i nikt nie przyjdzie jej z pomocą, w tym także Gussie. Matka będzie popłakiwała i domagała się drogich prezentów niczym nadąsany bachor, a gdy jej przypomni, w jakiej znalazły się sytuacji, zrobi jej piekielną awanturę. Bess nie miała pojęcia, jak da sobie z tym radę.
– Och przestań, proszę! – krzyknęła Gussie, zaskoczona łzami córki. Przecież Bess nigdy nie płakała! – Kochanie, wszystko będzie dobrze.
– Oczywiście, że tak – potwierdziła Bess zduszonym głosem i otarła łzy. – Przepraszam. To chyba ze zmęczenia.
Donald pokiwał głową, ale doskonale wiedział, że Bess będzie miała z matką krzyż pański. Gussie zamieni jej życie w piekło, jakby jeszcze za mało na nią spadło. Obawiał się, że Bess, mając matkę na głowie, może sobie z tym wszystkim nie dać rady.
Nieco później do Samsonów przyszło kilkoro sąsiadów, przynosząc jedzenie, a Bess była im wdzięczna za dochowanie wiejskiego zwyczaju. Elise Hollister przysłała smażone kurczaki i warzywa, ale nie zjawiła się osobiście, zresztą podobnie jak Cade. Bess zastanawiała się, dlaczego, ale przyjęła potrawy i szczerze podziękowała. Krótko po tym, jak Maude i Bess zastawiły stół potrawami od nowych przyjaciół, Gussie poszła na górę i położyła się, bo dopadła ją migrena, natomiast Bess wzięła perły, które dostała od ciotecznej babci Dorie, i pojechała do Hollisterów.
Minęła zagrody dla bydła i ogrodzenie z siatki pod napięciem rozpiętej na szarych słupkach. Dom nie był okazały, ale wydawał się całkiem wygodny. Czule powiodła wzrokiem po świeżo pomalowanym białym szalunku na parterze i piętrze oraz szarych bujakach i huśtawce na werandzie. Wokół domu wznosiły się wysokie wiecznie zielone dęby i orzeszniki pekanowe, a wiosną kwitły tu wspaniałe kwiaty, które Elise z benedyktyńską cierpliwością sadziła i pielęgnowała. Ale zimą ogród wyglądał smutno i posępnie.
Zaparkowała na podjeździe i wysiadła. Dobrze, że z werandy dochodziło światło, bo zapadła już ciemność, a Księżyc skrył się za chmurami.
Powoli weszła na werandę. Miała za sobą koszmarny dzień i nic nie wskazywało na to, żeby teraz miało być lepiej. Nie przebrała się, nadal więc miała na sobie czarny kostium, który włożyła na pogrzeb; nie umalowała się też ani nie rozpuściła zebranych w surowy kok włosów.
Słysząc ryczący w domu telewizor, zapukała do drzwi.
Ku zaskoczeniu Bess, otworzyła jej Elise. Miała takie same ciemne oczy jak Cade i siwe włosy, które w latach jej młodości były kruczoczarne.
– Bess, co cię tu sprowadza? – powitała ją przyjaznym tonem.
– Muszę się zobaczyć z Cade’em – odparła Bess, nie kryjąc, jak bardzo jest znużona. – Czy jest w domu?
Elise była nie w ciemię bita i na widok szkatułki, którą trzymała Bess, zapewniła:
– Kochanie, nie przymieramy głodem. Wracaj do domu, proszę cię. Ostatnie dni wystarczająco dały ci się we znaki.
– Nie rób tego – wyszeptała Bess, powstrzymując łzy. – Naprawdę nie zniosę współczucia, bo całkiem się załamię, a nie mogę. Jeszcze nie.
– Zgoda. – Elise zmusiła się do uśmiechu. – Cade jest w swoim gabinecie. Pierwsze piętro, po prawej. – Zerknęła w kierunku salonu. – Nikt wam nie będzie przeszkadzał, bo chłopcy oglądają telewizję.
– Dziękuję. Za wszystko. Smażony kurczak był przepyszny. Matka prosiła, żebym podziękowała ci także w jej imieniu.
Elise wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała i stwierdziła tylko:
– Przynajmniej tyle mogłam zrobić. Przyszłabym osobiście, ale chłopcy zostali wezwani w pilnej sprawie, więc nie miał mnie kto zawieźć.
– Nie musisz się tłumaczyć. Doceniamy to, co dla nas zrobiłaś – odparła Bess cicho. – Żałuję, że nie umiem gotować.
– Szkoda, że Gussie nie pozwalała Maude, żeby cię nauczyła.
– Maude odchodzi z końcem tygodnia – wyznała Bess. – Musiałyśmy się na to zgodzić, rzecz jasna. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Ale nauczę się gotować na własnych błędach. Jak już spalę kilka potraw, na pewno załapię, co i jak.
– Oczywiście, kochanie. – Elise rozpogodziła się. – Jeśli możemy ci jakoś…
– Dziękuję. – Bess delikatnie dotknęła jej ramienia i weszła w długi korytarz.
Na piętrze zastukała do drugich drzwi.
– Proszę.
W głosie Cade’a słychać było zmęczenie i rozdrażnienie, co źle wróżyło. Otworzyła drzwi, weszła do środka i też bardzo zmęczona oparła się plecami o chłodne drewno. Szybko omiotła pokój wzrokiem. W porównaniu z gabinetem w Hiszpańskiej Hacjendzie była to niemal ruina. Podłogę pokrywało zniszczone linoleum i równie wytarte dywaniki, krzesła były wyblakłe ze starości, a obrazy na ścianach pochodziły z lat dwudziestych. Na biurku, obok ksiąg rachunkowych i papierzysk, stała mała lampa.
Cade siedział przy biurku pochylony nad jakimś rejestrem. Nawet nie zainteresował się, kto wszedł do pokoju. Zmęczenie widoczne na jego twarzy przyprawiło Bess o szok. Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za ranczo, a w dodatku opiekował się pozostałymi Hollisterami. Ze smutkiem pomyślała, że pewnie nienawidzi Samsonów z całego serca za to, co przez nich teraz przechodzi.
Podniósł wreszcie wzrok i na jej widok wyraz zmęczenia znikł z jego twarzy.
– Witaj, Bess – odezwał się, nie kryjąc zdziwienia. – Czy to wizyta towarzyska?
– Och, gdybym się na to odważyła, z pewnością zrzuciłbyś mnie ze schodów, zważywszy na to, w jakie bagno cię wpakowaliśmy – odparła z resztką dumy, jaka jej jeszcze została, kładąc szkatułkę na zagraconym biurku.
– Co to jest? – zapytał.
– Perły, które dostałam od ciotecznej babci Dorie – odparła cicho.
Wziął szkatułkę, a gdy ją otworzył, ujrzał kremowo-różowe, lśniące i piekielnie drogie perły. Wprawdzie Cade zachował kamienną twarz, ale Bess wyczuła, że jest mocno poruszony.
– Czy wasz prawnik o tym wie? – zapytał zwięźle.
Uciekła wzrokiem przed jego przeszywającym spojrzeniem i odparła trochę