Dżinsy i koronki. Diana Palmer
kiedy wychodziły z cmentarza. – Mój biedny Frank. Jak my będziemy żyły bez niego?
– Oszczędnie – odparła Bess spokojnie. Wypłakała się w nocy, nie miała już łez, a myślami była przy czekających je formalnościach prawnych. Nigdy nie musiała się zajmować interesami, lecz w żadnym razie nie mogła zdać się na Gussie.
Pomogła matce wsiąść do limuzyny i zajęła miejsce z tyłu, a szofer usiadł za kierownicą i zapalił silnik. Bess nie zwracała uwagi na wycelowane w nie obiektywy aparatów fotograficznych i kamer. Wyglądała niezwykle skromnie w czarnym kostiumie, z włosami związanymi w surowy kok i bez śladu makijażu. Rano uznała, że jej twarz tak czy siak nie wzbudzi zainteresowania fotografów i kamerzystów. I tak też się stało. Była pospolita jak szara myszka. Co innego Gussie, która włożyła suknię z czarnej koronki, a na uszach, szyi i nadgarstkach lśniły brylanty. Nie brylanty, zreflektowała się Bess, ponieważ już je sprzedano. Ta biżuteria była sztuczna, ale na zdjęciach nie będzie tego widać. W dodatku Gussie odstawiła dla fotografów prawdziwy show. Bess na nią teraz nie patrzyła. Za bardzo wstydziła się tego, jak matka zamieniła ich żałobę w widowisko. Cała Gussie, zawsze i wszędzie musiała odstawiać teatr. Porzuciła scenę, by poślubić Franka Samsona, co dawało się zauważyć gołym okiem.
– Nie chcę sprzedawać domu – oświadczyła Gussie stanowczo, zerkając na córkę. – Musi być jakiś inny sposób.
– Mogłybyśmy go sprzedać z opcją wynajmu od nabywcy – odparła Bess. – Dzięki temu mogłybyśmy zachować pozory, jeśli tylko to dla ciebie się liczy.
– Bess, co w ciebie wstąpiło? – Gussie aż się zaczerwieniła
– Jestem zmęczona, mamo. Zmęczona i wykończona z bólu i wstydu. Kochałam ojca. Nie mieści mi się w głowie, że odebrał sobie życie.
– To tak samo jak mnie. – Gussie zachlipała.
– Czyżby? – Bess odwróciła się na siedzeniu i znacząco spojrzała na matkę. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jej się postawiła, więc własna odwaga wprawiła ją w zdumienie. Zapewne gehenna związana z pogrzebem zburzyła moje opanowanie, pomyślała. – A czy to aby nie ty zaszczułaś go na śmierć, domagając się kolejnych klejnotów, kolejnych futer i coraz droższych wakacji, na które nie był w stanie zarobić w legalny sposób?
Gussie odwróciła zaczerwienioną twarz do szyby i przetarła oczy.
– Ładnie to tak odzywać się do własnej matki, w dodatku w takim dniu?
– Przepraszam – bąknęła Bess i odpuściła. Zawsze ustępowała. Kłótnie z Gussie nie leżały w jej naturze.
– Naprawdę, Bess, nie wiem, co cię ostatnio opętało – oznajmiła matka wyniośle.
– Martwię się, w jaki sposób oddamy tym wszystkim ludziom to, co stracili – powiedziała Bess.
– A niby czemu miałybyśmy im cokolwiek zwracać?! – zawołała Gussie. – Żadna z nas nie zmuszała ich do inwestowania. Winny był wyłącznie twój ojciec, a on nie żyje.
– Nie rozumiesz, że to niczego nie zmienia? – odparła Bess łagodnie. – On odpowiadał za to całym majątkiem.
– Nie wierzę w to – odparła matka zimno. – Ale nawet jeśli jesteśmy prawnie odpowiedzialne, to przecież on miał polisę na życie…
– Polisa na życie nie dotyczy samobójstw – wpadła jej w słowo. Bolało ją wracanie pamięcią do tego, jak to się stało, bo dobitnie przypominało jej plamę krwi na dywanie pod głową ojca. Zamknęła oczy, by pozbyć się tego obrazu. – Żadne ubezpieczenie tego nie pokrywa. Nie rób sobie nadziei.
– Wobec tego załatwi to prawnik – oznajmiła Gussie. – W końcu za to mu płacimy. – Strzepnęła kłaczek z żakietu. – Muszę sobie sprawić nowy kostium. Jutro wybiorę się na zakupy.
Bess pożałowała, że nie znajduje się setki kilometrów stąd. Nie dość, że musiała sobie radzić z bólem po stracie ojca, to jeszcze miała na głowie Gussie. Ojciec potrafił jakoś poskramiać kapryśną żonę, a w każdym razie tak jej się wydawało. Ją też chronił i rozpieszczał, tak samo jak Gussie. Ale teraz dorastała w przyśpieszonym tempie.
Musiały porozmawiać z prawnikiem, dlatego Bess kazała kierowcy zawieźć je do kancelarii i wracać do siebie. Powiedziała mu, że kiedy skończą, zamówią taksówkę, ale nawet mówiąc to, zastanawiała się, jak zapłacą za kurs. Kierowca jednak nie chciał o tym słyszeć. Odparł, że na nie zaczeka; ten jego niespodziewany gest sprawił, że Bess omal się nie rozpłakała.
Limuzyna zajechała przed kancelarię prawnika, Donalda Hughesa, miłego niebieskookiego mężczyzny o gołębim sercu, który nie tylko był ich doradcą prawnym, ale i przyjacielem.
Przekazał im, co będą musiały zrobić.
– Jak już wam mówiłem, dom będzie musiał pójść na sprzedaż – rzekł, zerkając na nie.
Bess kiwnęła głową.
– Już się z tym pogodziłyśmy. Matce zostało jeszcze trochę biżuterii…
– Nie sprzedam resztki moich klejnotów – przerwała jej Gussie.
– Będziesz musiała…
Jednak matka wpadła jej w słowo.
– Wykluczone – oświadczyła zwięźle. – Temat zamknięty.
Bess westchnęła ciężko, po czym oznajmiła:
– Zostało mi trochę biżuterii. Mogę ją sprzedać…
– Tylko nie perły, które dostałaś od ciotecznej babci Dorie! – wybuchnęła Gussie. – Nie ma mowy, wybij to sobie z głowy!
– I tak pewnie są podrobione. – Bess unikała wzroku matki. – Wiesz, że Dorie uwielbiała sztuczną biżuterię, a tych pereł nigdy nie dano do wyceny. – Tak naprawdę Bess już je zaniosła do jubilera i była zaszokowana tym, jak wiele są warte. Nie zamierzała jednak mówić tego ich prawnikowi ani matce, bo miała plany związane z tymi perłami.
– Wielka szkoda – stwierdził Donald. – Czyli nie dorzucimy ich do puli. No cóż, a jeśli chodzi o akcje, obligacje i papiery wartościowe…
Sedno sprawy sprowadzało się do tego, co Bess uświadomiła sobie kilka minut później. Mianowicie musiały ogłosić bankructwo. To z kolei zmusi wierzycieli do przyjęcia układu i zgody na spłatę w wysokości pięćdziesięciu centów za dolara. Owszem, poniosą stratę, ale jednak coś dostaną do ręki. Tyle że dla Bess i Gussie nic nie zostanie. Donald odmalował ponury scenariusz poświęcenia dla sprawy i utraty majątku, a w każdym razie tak to odebrała Gussie.
– Ja się zabiję! – oświadczyła teatralnie.
– Wspaniale – skwitowała Bess. Nadmiar bólu i nieszczęść sprawił, że miała ochotę pyskować. – Właśnie tego mi trzeba. Dwóch samobójstw wśród najbliższej rodziny w niecały tydzień.
Gussie miała na tyle przyzwoitości, że przybrała zawstydzoną minę, a nawet mruknęła:
– Przepraszam.
– Nie będzie tak źle, jak ci się wydaje, Gussie – zapewnił ją Donald. – Zdziwisz się, jak wiele osób ci współczuje, a stary Jaimie Griggs mówił mi wczoraj, jak bardzo cię podziwia za to, że tak dzielnie to znosisz.
– Naprawdę? – Gussie uśmiechnęła się. – Miło z jego strony.
– A pomysł Bess, żebyście razem wynajęły dom, jest całkiem rozsądny, oczywiście pod warunkiem, że znajdziecie kupca – ciągnął Donald. – Wystawcie go na sprzedaż i zobaczymy, co z tego wyjdzie.