Czerń nie zapomina. Agnieszka Hałas
– Nie mamy wrogich zamiarów – zapewnił Feren, udając, że nie słyszał pytania. Nie ulegało wątpliwości, że odmieńcy wiedzą, jaka jest odpowiedź. – Z kim mam przyjemność?
– Jestem Śliz, starszy tej osady. – Żabowaty skłonił się niedbale. – Kto was tu przysłał?
Grupka odmieńców za jego plecami rosła z każdą chwilą. Miny mieli ponure.
– Nikt nas nie przysłał – odrzekł bez mrugnięcia okiem Feren. Śnieg widziała po jego aurze, że zachowuje czujność, gotów szybko zareagować w razie czego. – Poszukujemy przyjaciela. Powiedziano nam, że może tu przebywać i że prawdopodobnie utracił pamięć.
– Kto tak powiedział?
– Mnisi z klasztoru sabelitów.
Śliz obejrzał się na swoich pobratymców. Wysoki białoskóry odmieniec z grzebieniem rogowych wyrostków na głowie zamruczał wzgardliwie, inni pokiwali głowami.
– Wracajcie, skąd przyszliście – oznajmił starszy osady. – Nie chcemy was tu widzieć.
– Trzeba mieć spory tupet, żeby zwracać się takim tonem do magów – odrzekł Feren.
– Pół mili stąd znajduje się posterunek srebrnych. – Śliz wyszczerzył w uśmiechu zęby kojarzące się raczej z krokodylem niż z żabą. – Czterech akolitów, piętnaście golemów. Pilnują klasztoru, bo sabelici robią dla nich niebezpieczne rzeczy: wędrują w snach do odległych krain, rozmawiają z demonami. Wiecie, jak zareagują srebrni, jeśli wyczują tu obecność ka-ira?
– Przed ich przybyciem zdążylibyśmy zrównać waszą osadę z ziemią.
– Może i tak. – Odmieniec nadal się uśmiechał. – Ale naruszylibyście wówczas Ekwilibrium, a srebrni podążyliby później waszym tropem i odnaleźliby was nawet na krańcach sfer.
– Zaraz, chwileczkę – Śnieg wmieszała się do rozmowy, uznając, że dyplomacja jednak nie jest mocną stroną Żałobnika. – Po co dywagować o zrównywaniu czegokolwiek z ziemią i naruszaniu Ekwilibrium? Szukamy przyjaciela, który prawdopodobnie wpadł w kłopoty. Chcemy mu pomóc, to wszystko. – Uśmiechnęła się promiennie, a równocześnie z wprawą i delikatnością godną doświadczonego kieszonkowca sięgnęła do umysłu Śliza. Miała bardzo duże doświadczenie w dyskretnym wpływaniu na cudzą wolę. Nie potrzebowała fizycznego kontaktu i radziła sobie bez problemu również wtedy, kiedy obiekt nie był pod wpływem alkoholu ani odurzających ziół.
Na efekt nie trzeba było długo czekać. Śliz przestał się uśmiechać i zamrugał. Przez chwilę gapił się w przestrzeń z głupią miną, a potem zupełnie innym tonem zapytał:
– Kim jest wasz przyjaciel?
– To człowiek, czarny mag, ale posługuje się imieniem odmieńca. Krzyczący w Ciemności.
Tłumek za plecami Śliza zaszemrał. Śnieg wzmocniła nacisk na umysł żabowatego stwora, wypychając z jego myśli pytanie, które zamierzał zadać, i podsuwając w zamian inne. Śliz chrząknął i jąkając się z lekka, podjął:
– Jak wygląda? Ma jakieś znaki szczególne?
– Pionowe źrenice oraz blizny na twarzy. Trzy szramy na policzku. Poza tym jest śniady i ciemnowłosy, ale mógł zmienić swój wygląd, w końcu to mag.
Czuła, że w emocjach Śliza i jego pobratymców obok nieufności, strachu i gniewnego uporu dominuje niepewność. Białoskóry odmieniec splunął, mamrocząc gniewnie, ale wyraźnie wolał nie wyrywać się z komentarzami.
Z tłumu wysunęła się przysadzista odmianka o brązowej sierści. Powiedziała coś cicho do Śliza, a on wzruszył ramionami.
– Łasica was zaprowadzi – oznajmił.
Reszta mieszkańców osady rozstąpiła się posłusznie. Śnieg i Feren poszli za wskazaną odmianką, odprowadzani nieprzyjaznymi spojrzeniami.
Domostwa odmieńców były zazwyczaj skrajnie ubogie. Chatynka, do której zostali zaprowadzeni, nie stanowiła wyjątku: szmaty rozwieszone na sznurach, legowiska z gałęzi i suchej trawy, kilka osmalonych garnków walających się wokół paleniska. Dwoje dzieci porośniętych taką samą sierścią jak matka łuskało groch w kącie, przekomarzając się ze śmiechem. Na widok obcych zamilkły i skuliły się lękliwie. Trzecie, mniejsze i o dłuższym, rozczochranym futrze, karmiło łyżką człowieka, który półleżał na jednym z posłań.
– Jest z nim coraz gorzej – oznajmiła z westchnieniem Łasica. – Bredzi, krzyczy po nocach, zaczyna odmawiać jedzenia.
Leżący chyba ją usłyszał, bo wymamrotał coś, odpychając rękę z łyżką, i usiadł z wysiłkiem. Futrzaste dziecko się odsunęło, zabierając miskę, po czym nie zwlekając, zaczęło zajadać to, co w niej pozostało.
Gdy Śnieg dokładniej przyjrzała się mężczyźnie, poczuła ciarki. Był wychudzony i zarośnięty, ubranie miał niemiłosiernie brudne, włosy pozlepiane w strąki. Patrzył przed siebie otępiałym, błędnym wzrokiem. Czarny dar w pewnych okolicznościach mógł spowodować szaleństwo, tak zwaną chorobę głosów. Choć niewiele się o tym mówiło, każdy ka-ira w skrytości ducha obawiał się paść jej ofiarą.
– Czy to on? – zapytał Feren.
Niepotrzebnie, bo na śniadym policzku mężczyzny widniały trzy szramy otoczone plamami przebarwień, emanujące czernią zastarzałego bólu. Zresztą Śnieg, która miała dobrą pamięć do twarzy, rozpoznałaby go i bez nich. Widziała Krzyczącego w przebraniu, kiedy udawał zapijaczonego dziada.
Charakterystyczna rozchwiana, mętna, jakby zasnuta dymem aura mówiła, że tym razem nie udaje, jego fatalny stan to nie kamuflaż. Śnieg uklękła obok posłania.
– Poznajesz mnie? – zapytała.
Patrzył na nią niepewnie, ale nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Może nie zrozumiał pytania.
Cuchnął, co jej nie zdziwiło. Ze smutkiem pomyślała, że był tak zdolnym ka-ira, lepszym od niej. Co musiało się wydarzyć, żeby doprowadzić go do takiego stanu?
– Uważaj – powiedział Feren. – Widzisz opatrunek?
Wskazał prawą dłoń Krzyczącego. Była owinięta bandażem przesiąkniętym ciemną maścią. Zmysłami maga Śnieg wychwyciła sączące się spod niego czarne gorąco bólu oraz coś paskudnego jak woń padliny czy gnijących śmieci. Coś, od czego jeżyły jej się włoski na karku, a po plecach pełzały ciarki. Echo czaru Otchłani. Odsunęła się czym prędzej.
– Klątwa? – spytała cicho.
– Na to wygląda. Niegojąca się rana. – Twarz Ferena była ponura jak grób. – Zatruwa mu krew i umysł. Ciekawe, czy to w ogóle jest jeszcze uleczalne. Klątwy Otchłani z biegiem czasu wżerają się coraz głębiej.
– Trzeba spytać Łasicę, czy nikt z tutejszych się nie zaraził. – Śnieg odwróciła się do odmianki. – Od jak dawna ma tę ranę na ręku?
– Od miesiąca – odrzekła Łasica. – Szerszeń mówi, że to przez nią jest w takim stanie. Kazał ją opatrywać maścią z dziegciu i świerkowej żywicy. Przychodzi tu co wieczór, żeby okadzić chatę siarką i odmówić modlitwy… Ale nic to nie pomaga.
– Szerszeń to wasz znachor?
Odmianka potaknęła.
– Chyba powinniśmy z nim porozmawiać – stwierdził Feren.
Łasica szepnęła coś jednemu ze starszych dzieci, a ono wybiegło z chaty.
– U nikogo więcej w wiosce nie pojawiły