Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz
dzień po dniu.
Rozdział 9
Nie robię nic złego, przekonywał sam siebie. Tylko patrzę. Ona zresztą odwzajemniała te spojrzenia; wilgotne oczy, lekko błyszczące, jakby właśnie przestała płakać. Może zresztą tak było, wszak dopiero przed chwilą weszła do jego gabinetu. Terroryzowała go tymi nieziemskimi rzęsami, którymi trzepocze z wdziękiem… Są tak długie, że każdy powiedziałby, że zostały doklejone. Nie on. On wie, że w Berenice nie ma niczego sztucznego. Rzecz jasna poza imieniem, wymyślonym przez aspirujących do miana intelektualistów rodziców.
Choć zadbał o to, żeby temperatura w pokoju nie spadała poniżej dwudziestu stopni, szyję dziewczyny opatulał jasnozielony szal, upstrzony złotymi kropkami. Przez ten kawałek szmaty wyglądała trochę jak uchodźca, jak ktoś próbujący uciec od samego siebie.
Miał podobnie. On też chciałby uciec, tyle że przed swoimi pragnieniami.
Uwierający w bokserkach twardy członek i zdradziecko przyspieszone bicie serca przypominały mu aż nadto dobitnie, czego potrzebuje, ba, wymuszały tę świadomość. Pragnął jej, żadne odkrycie, a ta pokusa była tym silniejsza, że mógł posiąść ją bez najmniejszego wysiłku.
Wystarczyło wyciągnąć rękę i gotowe.
Zziębnięte dłonie Bereniki spoczywały na podołku, jakby chroniła skarb, którym należy się dzielić. Z pewnością nikomu nic by się nie stało, gdyby je ogrzał.
Ale przecież ona jest chora, bardzo chora! – głos rozsądku usiłował przebić się przez spowijający umysł czerwony mrok. Ta dziewczyna już dwa razy usiłowała popełnić samobójstwo, cierpi na zaburzenia emocjonalne, zaburzenia żywienia, walczy z anoreksją i powracającą chęcią wyskoczenia przez okno, chęcią zniszczenia siebie…
On, właśnie on powinien jej pomóc. Zdawał sobie z tego sprawę. W końcu był terapeutą z dziesięcioletnim stażem, ścianą wytapetowaną dyplomami i listami dziękczynnymi od zadowolonych klientów.
Do cholery, weź się w garść! Bądź ponad, pomyśl o żonie!
Nie, nie chciał o niej myśleć, nie teraz; to równałoby się świętokradztwu. On natomiast, jak każdy neofita, uczyniłby wszystko, żeby udowodnić pełnię swej wiary.
Chyba nie sądzisz, że jeśli się z nią prześpisz, nic się nie stanie? – znów odezwał się głos w jego głowie, ten głos, którego tak szczerze nienawidził.
Draniu, rodzice nie po to ją do ciebie przyprowadzili! Oni chcieli, żebyś jej pomógł, a nie wkładał swego kutasa! Żebyś uwolnił ją od problemów! Uwolnił, nie obarczał nowymi.
Wbił kciuki w sklepienia oczodołów, w daremnej próbie zagłuszenia tego naprzykrzającego się suflera. Zacisnął zęby, dusząc przekleństwo.
Ona może któregoś dnia wyzdrowieć! Poczekaj rok czy dwa, aż osiągnie pełnoletniość, aż dojrzeje! – starał się przywołać samego siebie do porządku. Równie dobrze mógłby próbować zatrzymać rozpędzony ekspres.
Skup się. Zapomnij o jej piersiach, łagodnie wznoszących się i opadających pod materiałem bluzki. O malinach sutków…
Jednak im mocniej próbował, tym wyraźniej je widział. Wypełniające jego usta, przygryzane, zasysane. Gorące. To chyba naturalne, że mu się podoba, czyż nie? Z tym półuśmiechem, otoczona nimbem budzącej się seksualności, podnieciłaby nawet impotenta.
Rozdział 10
– Jeśli się nie śmieję – powiedziałem – to dlatego, że wstałem dzisiaj lewą nogą.
Jesienią i zimą zwykle śnię całe maratony kiczowatych snów. Są tak kolorowe, że aż zęby bolą. Myślę, że to reakcja obronna organizmu. Efekt tego, że muszę odreagować atakującą zewsząd monochromatyczność, bezbarwną bezpłciowość, dobijającą otchłań szarości.
Właśnie dzięki temu zanurkowałem w wypełnionej zielonkawą wodą jaskini. Z sufitu zwisały stalaktyty i fantazyjne nacieki. Pode mną, przy samym dnie, żerowały srebrzyste i wydłużone niczym ostrze noża ryby. Nagle, gdzieś w górze, rozlała się plama światła. W jej środku dostrzegłem kobiecą twarz, emanującą takim ciepłem i dobrocią, że podążyłem ku niej. A raczej próbowałem, bo im bardziej się starałem, tym mocniej coś przytrzymywało mnie na miejscu.
Tkwiłem w pułapce. Bez celu, bez pomocy i bez powietrza.
Wreszcie zostałem wyrwany ze snu. Mokry od potu, skołowany i nieszczęśliwy. Wcale nie dlatego, że chciałem dalej śnić. Nie. Wolałbym zapomnieć o poprzednim wieczorze. Owszem, nie wszystko pamiętałem – ale nawet tych przebłysków, które przedzierały się przez mój otumaniony alkoholem mózg, wystarczyło, bym zapragnął palnąć sobie w łeb.
Po co w ogóle opowiadałem Oliwii o swoim pożyciu, a w zasadzie jego braku? O problemach ze wzwodem? Równie dobrze mógłbym kopnąć ją w brzuch albo napluć w twarz. Efekt byłby podobny. Nasze wspólne wypady na miasto skończą się, zanim na dobre się zaczęły!
W chwilach zwiększonego stresu reaguję podobnie jak większość ludzi, choć może niekoniecznie z tych samych powodów. Staram się czymś zająć. Najchętniej tworzeniem nowych witraży albo konsumpcją. Zapychaniem się. Najlepiej budyniem czekoladowym. Ech, ta marszcząca się pod naporem łyżeczki skórka, miękka masa rozpływająca się na języku… Pychota, że tak powiem, choć ja na ten temat pewnie nie powinienem się wypowiadać.
Byłem akurat w trakcie opróżniania miseczki z parującą masą, kiedy dźwięk telefonu wyrzucił mnie na rafy rzeczywistości. Niechętnie podniosłem słuchawkę.
– Słucham – mruknąłem, przekonany, że to pomyłka.
– Dobrze się czujesz? – Rozpoznałbym ten głos wszędzie. Oliwia. Dziwne, że dzwoni po tym, jak z tyloma zbędnymi szczegółami zrelacjonowałem jej historię mojego upadku. Chce się ze mnie ponabijać? Czy może wczoraj też się narąbała i bzdury, które wygadywałem, utonęły w oceanie alkoholu?
– Średnio – odparłem neutralnym tonem. – A ty?
– Teraz w miarę, ale rano rzygałam jak kot. Nie martw się, łyknę trochę glukozy i przejdzie. – Coś zabulgotało w słuchawce.
– Halo? – zaniepokoiłem się. – Jesteś tam?
– Jestem, jestem – sapnęła. – Tak sobie myślałam o tym, co wczoraj mówiłeś…
Cholera, zaraz powie, że wyobrażała mnie sobie nieco inaczej. Potem doda, że liczyła na głębsze płaszczyzny porozumienia. Na koniec stwierdzi, że z przykrością musi zrezygnować z moich usług. Szach mat i w pizdu.
– Przepraszam za tamto – wtrąciłem pośpiesznie, próbując ratować sytuację. – Wygłupiłem się.
– Nie przepraszaj, nie ma za co. Dzwonię, bo chcę, żebyś przyjechał do mnie. Powiedzmy… – Tu nastąpiła pauza, widocznie spojrzała na zegarek, żeby sprawdzić godzinę. – O trzynastej. Dasz radę?
– Pewnie, żaden problem.
– Świetnie! Wyjdź z domu o wpół do pierwszej. Taksówka będzie czekała.
– Nie, no co ty? – zaoponowałem słabo. – Szkoda kasy.
– Pieprzyć kasę! Wolę, żebyś sam nie prowadził. Po wczorajszym mógłbyś skończyć w rowie.
– W porządku, jak sobie życzysz.
– No to do zobaczenia! Buźka.
Przerwała połączenie. Zerknąłem na naczynie ze stygnącą czekoladową